Podczas niedawnej konwencji republikanów Donald Trump przekonywał wiwatującą publikę, że w USA „po dekadach spadku znów rosną wskaźniki przestępczości”, że „korupcja osiągnęła poziom niespotykany w historii naszego kraju”. „Mam dla was wiadomość – mówił republikański kandydat na prezydenta USA. – Przestępczość, która dziś tak doskwiera naszemu społeczeństwu, wkrótce – i to naprawdę wkrótce – zniknie”. Doprawdy trudno się zdecydować, które kłamstwo najpierw odkłamywać. Poziom przestępczości i korupcji w Ameryce w ostatnich latach wyraźnie spada. Żaden prezydent nie sprawi też, że przestępczość nagle zniknie, nie tylko z powodu ludzkiej ułomności, ale również dlatego, że bezpieczeństwo to kompetencja stanów, a nie Białego Domu.
Mowa jednak o polityku, który nie tak dawno przekonywał, że Ameryka jest „zalewana” przez meksykańskich imigrantów, choć w rzeczywistości w ciągu ostatniej dekady migracja netto z Meksyku oscyluje wokół zera. Ale niewielu Amerykanów o tym wie, choć to wiedza dostępna w cztery kliknięcia. Podobnie według sondażowni Pew Research Center ponad połowa Amerykanów uważa, że imigracja nasila przestępczość. I znów – statystyki pokazują, że przeciętny Meksykanin jest znacznie mniej skłonny łamać prawo niż „rodowity” Amerykanin.
Niektórzy widzą tu pewien proces. Osiem lat temu, po tym jak Susan Jacoby wydała bestseller „The Age of American Unreason” (Wiek amerykańskiej irracjonalności), Amerykanie miesiącami debatowali, czy aby nie są coraz mniej inteligentni, co zasugerowała im autorka. Z kolei na początku tego roku w USA przez kilka tygodni trwała debata, jak długi jest penis Trumpa, przy czym wskaźnikiem miał tu być rozmiar rąk polityka celebryty. Komentator „Time’a” Joel Stein nie ma wątpliwości, że choć jego rodacy wciąż nie rozwiązali tego drugiego dylematu, to przynajmniej pierwszy z nich mimowolnie sam się rozwiązał.
Świadczyć ma o tym chociażby dotychczasowa kariera Trumpa, która zdaniem Steina ma być dowodem na niespotykaną ignorancję polityczną Amerykanów. Według badania przeprowadzonego przez Farleigh Dickinson w ubiegłym roku 34 proc. Amerykanów nie jest w stanie wymienić trzech władz w państwie, 30 proc. nie umie wymienić nawet jednej z nich. Amerykanie w większości nie wiedzą, kto ich reprezentuje na Kapitolu, stąd nie potrafią rozliczyć swojego reprezentanta.
To Słońce okrąża Ziemię
Ignorancja polityczna nie jest zjawiskiem stricte współczesnym. Nigdy na taką skalę jak dziś nie badano opinii obywateli, ale ze szczątkowych danych historycznych można wyciągnąć podobne wnioski. W 1964 r., czyli rok po kryzysie kubańskim, zaledwie 38 proc. pytanych Amerykanów wiedziało, że ZSRR nie jest członkiem NATO. Tu się niewiele zmieniło, bo wciąż, tak jak pół wieku temu, mniej więcej co piąty Amerykanin jest przekonany, że to Słońce krąży wokół Ziemi. Ale nie ma co sobie poprawiać humoru, że to Amerykanie są tacy niedouczeni – ich po prostu akurat przebadano.
W tym sensie jest to już przypadłość większości zachodnich demokracji, co pokazała kampania przed ostatnim referendum w sprawie Brexitu. Jej symbolem może być wystąpienie telewizyjne Michaela Gove’a, byłego już ministra sprawiedliwości i jednego z liderów kampanii za wyjściem. Poproszony w Sky News o wskazanie choć jednego ekonomisty, który popierałby Brexit, odparł, że „ludzie w tym kraju mieli już dość ekspertów”.
W styczniu Królewskie Towarzystwo Statystyczne urządziło Brytyjczykom coś w rodzaju testu z WOS i wyszło smutno. 46 proc. pytanych w ogóle nie wiedziało, że w tym roku na Wyspach ma się odbyć jakieś referendum. Gorzej, 59 proc. nie potrafiło podać nazwiska własnego premiera. Inne badanie, przeprowadzone przez Ipsos MORI, pokazuje, że Brytyjczycy przed referendum nie mieli pojęcia o sprawach zasadniczych z punktu widzenia dalszego członkostwa w Unii. Dominowała np. opinia, że już 15 proc. ludności Wysp stanowią obywatele innych państw Unii, podczas gdy jest ich mniej niż 5 proc. Na pytanie, jaki odsetek pieniędzy z brytyjskiego odpowiednika programu 500+ idzie na dzieci mieszkające poza krajem, uśredniona odpowiedź brzmiała – 14 proc., choć twarde liczby wskazują na zaledwie 0,3 proc.
Bezwzględne wykorzystywanie ignorancji wyborców nie jest też w końcu wyłączną domeną populistów pokroju Gove’a czy Trumpa. Robią to równie skutecznie politycy stateczni, jak np. Barack Obama. Przyznał to wprost Jonathan Gruber, główny architekt Obamacare, wielkiej reformy ubezpieczeń zdrowotnych i prawdopodobnie największego osiągnięcia prezydenta Obamy. Gruber powiedział, że reforma weszła w życie tylko dzięki „głupocie amerykańskiego wyborcy”. Przepchnięta przez Izbę Reprezentantów siedmioma głosami głównie dlatego, że prezydent i jego ludzie kłamali: mówili, że ci Amerykanie, którzy są zadowoleni ze swoich polis, będą mogli je zachować. A wystarczyło zajrzeć do przepisów, aby bez większej ekspertyzy dojść do wniosku, że przymusowa zmiana na droższe polisy jest fundamentem całego projektu.
Gruber, mówiąc o głupocie Amerykanów, czy też szerzej – o głupocie wyborców w ogóle, nie miał jednak racji.
Proces trawienia informacji
Dlaczego ludzie dają się oszukiwać politykom? Najprostsza odpowiedź brzmi – bo są głupi, mają coraz niższe IQ, są coraz gorzej wykształceni i nie mają dostępu do wiarygodnych informacji. Tyle że to wszystko nieprawda. Średni globalny poziom IQ rośnie z roku na rok, poziom edukacji nigdy nie był wyższy i w końcu dostęp do wiedzy dzięki internetowi jest w zasadzie nieograniczony. Odpowiedzią nie jest też spadek zaufania do ekspertów, bo tego również nie widać w badaniach.
Wstępem do zrozumienia fenomenu głupich kroków mądrych ludzi może być proces „trawienia informacji”. Piszą o tym w swojej książce „The Stupidity Paradox” (Paradoks głupoty) Andre Spicer i Mats Alvesson. Problem zaczyna się według nich od tzw. uprzedzeń poznawczych – podejmujemy szybkie decyzje w skomplikowanych sprawach, opierając się na własnym, często zbyt wąskim doświadczeniu. Potem, gdy okazuje się, że rzeczywistość nie chce się dostosować do naszych przewidywań, podświadomie szukamy faktów, które utwierdzałyby nas w podjętej decyzji. Przy okazji ignorujemy wszelkie inne, bo te z kolei wytrąciłyby nas z ciepełka naszej mniemanej mądrości i zmusiły do wysiłku intelektualnego.
Jeszcze ważniejsza wydaje się jednak teza postawiona trzy lata temu przez amerykańskiego prawnika z George Mason University – Ilyę Somina. Pisze on w swojej rozprawie „Democracy and Political Ignorance”, że ta właśnie ignorancja jest konsekwencją jak najbardziej racjonalnego wyboru, a nie głupoty.
– Przeciętny wyborca, o ile taki istnieje, więcej czasu poświęca na szukanie informacji o samochodzie czy telewizorze, który chce kupić, niż o polityku, na którego chce zagłosować – przekonuje Somin. I wcale nie wynika to z faktu, że wybór auta jest dla niego ważniejszy niż wybór prezydenta. Gdy ludzie kupują auto, to konsekwencje tej decyzji mogą być bezpośrednie i natychmiastowe – silnik rozpada się 500 m od komisu. W przypadku wyboru politycznego wpływ pojedynczego wyborcy na wynik głosowania jest znikomy, więc, racjonalnie rzecz biorąc, z jego perspektywy nie opłaca się poświęcać mu zbyt wiele czasu. – Wiedza potrzebna do oceny skomplikowanych projektów ekonomicznych jest tak rozległa, że z punktu widzenia przeciętnego wyborcy inwestowanie swojego czasu w jej zgłębianie byłoby skrajną niegospodarnością.
Taki jednak racjonalizm jednostki już na poziomie elektoratu przekłada się często na polityczną katastrofę. Bo najważniejszą konsekwencją politycznej ignorancji nie jest wcale fakt, że pozwala ona pewnym politykom wygrywać więcej politycznych bitew, niż gdyby z niej nie korzystali. Problem polega na tym, że polityczna ignorancja jednostek – i co za tym idzie, brak kontroli polityków – psuje politykę do tego stopnia, że odczuwają to wszyscy obywatele.
I tu pojawia się zasadniczy problem natury etycznej – nasza ignorancja polityczna, może i racjonalna z osobistej perspektywy, ma wymierne i często tragiczne konsekwencje dla współobywateli. Jak przekonywał John Stuart Mill, głosowanie nie jest tylko osobistym wyborem, lecz również korzystaniem z „władzy nad innymi”. Brutalniej rzecz ujmując, rodzi się pytanie: czy ignoranci i głupcy nie zepsują nam demokracji?
Demokracja jest mądrzejsza
Wszyscy znają słynne powiedzenie Winstona Churchilla, że demokracja jest najgorszym ustrojem, ale jeszcze nikt nie wymyślił lepszego. Mniej znana, ale bardziej aktualna mądrość brytyjskiego premiera brzmi następująco: „Najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest 5-minutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą”. I rzeczywiście, ignorancja współczesnego wyborcy w temacie polityki skłania do pytań o legitymizację całego systemu. Bo przecież znacząca część wyborców nie ma pojęcia, nad czym głosuje.
Ale demokracja, mimo wyborców ignorantów, jest nie tylko sprawiedliwszym ustrojem niż inne. Jest też mądrzejsza. W dłuższej perspektywie prowadzi do lepszych decyzji, niż ma to miejsce w autokracjach czy państwach rządzonych przez różne rady mędrców, o czym skrycie marzy nawet wielu liberalnych wyborców. Ale najważniejszą zaletą każdej demokracji jest zdolność do godzenia tych milionów osobistych perspektyw, często bardzo różnych, czego nie byłby w stanie uczynić żaden mędrzec. Dlatego obywatel nie może być szczerym demokratą, dopóki nie zaakceptuje faktu, że zbiorowość jest kolektywnie mądrzejsza od niego.
To oczywiście nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli zbiorowość zagłosuje za Brexitem czy Trumpem. Bo tu nie chodzi tylko o zaakceptowanie rezultatu, ale również uznanie go za najlepszy z możliwych. W tym sensie akceptowanie demokratycznych wyborów, nawet głupich z naszej jednostkowej perspektywy, ma coś z ćwiczenia się w życiu społecznym – zmusza nas do postawienia się w sytuacji innych obywateli i pomaga w ich zrozumieniu. Somin przekonuje wręcz o tym, że demokracja zapewnia „bardziej sprawiedliwą dystrybucję lęków i wyobcowania” w społeczeństwie.
Mogę być rozgoryczony wygraną partii A, którą dali jej wyborcy ignoranci. Jej rządy mogą sprawić, że poczuję się jak obcy we własnym kraju. Ale dokładnie tak się czuli zwolennicy partii A, gdy krajem rządziła wcześniej partia B, z którą sympatyzuję. Jest to doświadczenie nie do przecenienia z perspektywy jedności wspólnoty politycznej.
Czy byłoby lepiej, gdyby jednak wybory wygrała nasza partia? Z pewnością. Czy wszystkim by się obiektywnie poprawiło pod jej rządami? Zdecydowanie! Ale gdyby o jej sukcesie miała zdecydować tylko ta mądrzejsza część społeczeństwa albo nawet najmądrzejszy jej członek, to dopiero byłaby porażka demokracji – najlepszego z możliwych ustrojów.