Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 2016 r.
Monarcha Japonii w ciągu ćwierć wieku panowania wystąpił z telewizyjnym orędziem do rodaków tylko raz: w marcu 2011 r., żeby podnieść ich na duchu po katastrofalnym trzęsieniu ziemi oraz wywołanym przez nie tsunami. Dlatego jego kolejne przemówienie w TV, wyemitowane w zeszły poniedziałek, nie pozostawiło nikogo obojętnym – zwłaszcza że ostatni człowiek, któremu w dzisiejszym świecie przysługuje jeszcze tytuł cesarza, musiał za jego pomocą de facto żebrać o emeryturę.
Akihito spokojnym tonem podzielił się z telewidzami swoją troską, że z powodu „przybywających ograniczeń fizycznych nie będzie w stanie wypełniać obowiązków symbolu państwa”. Monarcha, który w grudniu skończy 83 lata, co roku musi uczestniczyć w prawie setce oficjalnych podróży oraz dwa razy większej liczbie publicznych imprez. Od dawna boryka się z kolejnymi chorobami – zapaleniem płuc i oskrzeli, rakiem prostaty, niedomagającym sercem. W takich sytuacjach większość współczesnych koronowanych głów z ulgą wybiera odpoczynek: tylko w ciągu trwającej dekady na abdykację zdecydowali się: Beatrix (Holandia), Albert II (Belgia), Juan Carlos (Hiszpania), Hamad ibn Chalifa (Katar). W ten trend wpisał się Benedykt XVI, pierwszy papież od 600 lat, który dobrowolnie zrzekł się Tronu Piotrowego. Ale w przeciwieństwie do kolegów po fachu, Akihito nie ma w sprawie swojego odejścia nic do decydowania – ani razu nie wymówił słowa „abdykacja”, choć wyraźnie sugerował ją podczas swojego telewizyjnego przemówienia. Bo pomimo otaczającego go splendoru, japoński monarcha i jego następcy są dziś bardziej zakładnikami państwa niż jego głowami.
Akihito jest spadkobiercą najdłużej panującej dynastii na świecie, jej nieprzerwana historia sięga aż 25 wieków wstecz.