Między Turcją a Zachodem toczy się dialog głuchych. A co najmniej niedosłyszących
Turcja to aktywny członek NATO i od kilku dekad kraj kandydacki Unii Europejskiej. Ostatnio jednak ten militarny partner i nadzieja na polityczny sukces zamienia się w największy ból głowy od czasu upadku muru berlińskiego, a w kuluarach coraz głośniej mówi się nawet o możliwości wojny.
Turcja ma w grze z Zachodem dwie mocne karty przetargowe, których ostatnio używa już bez ograniczeń: obsadzone Amerykanami natowskie bazy wojskowe na swoim terytorium oraz obozy dla uchodźców, głownie Syryjczyków, które miały odciążyć przeładowane ośrodki w regionie i zatrzymać falę uciekinierów dążących do Europy.
Jednak incydenty się mnożą. Nieudaną próbę puczu prezydent Erdoğan wykorzystuje jako pretekst do umacniania władzy, czystek w sektorze publicznym i prześladowania opozycji. Oficjalna liczba zatrzymanych „puczystów” to ponad 40 tysięcy osób, w tym nauczyciele, akademicy, dziennikarze i urzędnicy, a żeby zrobić miejsce w więzieniach, Turcja objęła amnestią ponad 38 tys. osadzonych. Choć na razie zachodni przywódcy nie chcą stawiać spraw na ostrzu noża, te liczby krzyczą o łamaniu praw obywatelskich.
Do tego dochodzą informacje o systemowym naruszaniu praw człowieka – obalenie przez dyspozycyjny wobec Erdoğana trybunał konstytucyjny zakazu zawierania małżeństw poniżej 15. roku życia czy ustawowe obniżenie wieku dojrzałości seksualnej u dziewcząt na poziomie 12 lat. Wraca gwałtowna homofobia. Odnaleziono zdekapitowane i okrutnie okaleczone ciało młodego syryjskiego działacza na rzecz praw osób homoseksualnych, który trafił do Turcji jako uchodźca.
Problem w tym, że na mocy umowy z 18 marca br. do Ankary z budżetu UE idą na uchodźców gigantyczne środki, a dokładnie 6 mld euro. Wszystko wskazuje na to, że Unia Europejska uwikłała się w relację, w której zgodnie z własnymi regułami gry absolutnie nie powinna się znaleźć: płaci państwu, które coraz bardziej otwarcie łamie prawa człowieka.