W sierpniu, przy okazji rekonstrukcji rządu, Tomomi Inada została minister obrony narodowej. MON to dziś w Japonii odcinek frontowy, wokół wysp dawno nie było tak niespokojnie. Neurotyczna Korea Płn. 9 września odpaliła swoją piątą bombę atomową i z powodzeniem testuje nowe rakiety. Chiny zaogniają morskie spory terytorialne i inwestują w armię. Ruchy sąsiadów skłaniają konserwatywny rząd premiera Shinzo Abe do wniosku, że Ameryka, strażnik japońskiej niepodległości, w erze Baracka Obamy nie wywiązała się z gwarancji, przede wszystkim nie utrzymała na dystans Chińczyków. Pora więc, by Japonia po 70 latach neutralności wstała z kolan. O to właśnie ma się zatroszczyć minister Inada.
Energii nie powinno jej zabraknąć. Premier Abe uczynił ją swoją protegowaną – to mocna kandydatka na premiera, mówił w lutym – właśnie ze względu na patriotyczną żarliwość. Zwróciła jego uwagę jeszcze w poprzednim wcieleniu, gdy jako prawniczka w salach sądowych upominała się o dobre imię żołnierzy armii imperialnej, którzy krwawo zajęli Azję Wschodnią.
Inada domagała się m.in. rehabilitacji dwóch oficerów skazanych za zbrodnie wojenne i straconych, którzy w Nankinie w 1937 r. urządzili konkurs ścinania samurajskim mieczem głów chińskich jeńców (ścigali się do stu ściętych głów). Inada twierdzi, że ta makabryczna historia, opisywana wtedy w japońskich gazetach, to jedynie produkt propagandy mający podnieść morale podczas podboju Chin.
Wstawiała się też za japońskimi dowódcami z Okinawy, broniła świątyni Yasukuni, upamiętniającej wszystkich żołnierzy poległych w służbie cesarzowi, także winnych zbrodni. Angażowała się w walkę z wydawcami i pisarzami, żądając wycofywania publikacji i wykreślania – także z podręczników i programów szkolnych – wątków nadwerężających reputację Japonii lub wątpiących w szlachetność jej żołnierzy.