Równo 60 lat temu Fidel Castro wraz z grupą kiepsko uzbrojonych bojowników wyruszył z Meksyku na jachciku „Granma”, żeby wzniecić na Kubie powstanie przeciwko marionetce Waszyngtonu Fulgencio Batiście. W Meksyku, skąd piszę tę notę, widzą w Fidelu nie tylko dyktatora, lecz także rewolucjonistę idealistę. Bo Castro inspirował dwa pokolenia naprawiaczy świata – jego dyktatura tej inspiracji nie unieważnia. Pierwsze chwyciło za broń w latach 60. i 70. w wielu krajach regionu; drugie – po porażkach neoliberalizmu lat 90., wywołało nową lewicową falę w regionie. „Odszedł ostatni wielki XX wieku”, „Zmierzch epoki” – pisze prasa po jego zgonie. Jeśli był ostatnim komunistą, to nigdy ortodoksyjnym. Heretykiem i harcownikiem, który przyprawiał Moskwę o ból głowy. Dumnym i próżnym, chwilami szalonym, ale zwykle – do spodu pragmatycznym. Polityczny zmysł pozwolił mu odgrywać ważną rolę na scenie światowej – a był przywódcą niewielkiego kraju, liczącego zaledwie 11 mln mieszkańców.
Myśleć z empatią o komunistycznym przywódcy w kraju, który ma w kościach podobną dyktaturę, to wiosłować pod prąd rzeki. Warto jednak spojrzeć na Castro nie tylko jak na czerwonego patriarchę, lecz też przywódcę, który znalazł się w pułapce zimnej wojny. Jego rewolucja, początkowo w ramach kapitalizmu, choć egalitarna, nie miała szans przetrwać pod nosem Waszyngtonu bez zwrócenia się ku Moskwie. To amerykańska blokada pchnęła Fidela w ramiona radzieckich towarzyszy i potwierdziła, że Amerykanom nie zależało na dobru Kubańczyków, lecz na kontroli Kuby.
A brak demokracji? Nie da się go obronić. Historia pozwala jednak zrozumieć, dlaczego Fidel nie dał demokracji rozkwitnąć i wiódł życie w okopach. Odrobił gorzką lekcję Jacobo Arbenza z Gwatemali, który prowadził powściągliwe reformy, m.