Wściekli generałowie
Wściekli generałowie. Wojskowi w gabinecie Donalda Trumpa
Trzymajcie się z dala od szamba polityki – tak emerytowany generał John Kelly przestrzegał swoich kolegów podekscytowanych własnym udziałem w ostatniej kampanii prezydenckiej. Zarówno tych po stronie Hillary Clinton, jak i Donalda Trumpa. Miał rację, bo jak się okazało, brutalny charakter tej kampanii nie tylko obnażył jakość obojga kandydatów, ale również przybrudził amerykański skarb publiczny, czyli apolityczność wojska.
Kelly kierował swoje słowa do kolegów, którzy – ku zdziwieniu wielu cywilów – zaczęli wykrzykiwać wiecowe slogany i przekraczać tradycyjne linie rozdziału wojska od polityki. Nawet jeśli wypowiadali je jako emeryci, to ich głos brzmiał „wojskowo”. Mike Mullen, były szef połączonych sztabów, wskazał przytomnie, że reporterzy nie pytają o zdanie obywatela Mullena. Oni zawsze cytują admirała Mullena.
Z dala od polityki
Amerykańska generalicja dotychczas unikała polityki. Jej przedstawiciele, ćwiczeni również w retoryce i wystąpieniach publicznych, każdą próbę uzyskania komentarza politycznego kwitowali: „Oh no, it’s politics!”. Jednak prowadzone ostatnio operacje wojenne w odległych zakątkach świata zmusiły generałów do występowania w nowej roli – nie było tam amerykańskich polityków, więc sami musieli się wziąć za reprezentowanie Ameryki – z różnym rezultatem. Czasami kończyło się to kuriozalnie. W środowisku dyplomatycznym w Kabulu krążyła anegdota o jednym z prominentnych amerykańskich generałów, na którego rzucił się z pięściami prezydent Hamid Karzaj. Przyczyną gniewu afgańskiego polityka była insynuacja generała, że chłopi afgańscy sami kaleczą swoje dzieci, by wyłudzać odszkodowanie od sił sojuszniczych. Zdawało się, że misje zagraniczne nauczyły amerykańskich wojskowych, by od polityki lepiej stronili, bo to teren groźniejszy niż Falludża czy Kandahar.