Kryzysy – finansowy, ukraiński i migracyjny – stały się najtrudniejszym w historii UE testem wspólnoty. Wystawiły też na próbę relacje i układ sił pomiędzy państwami członkowskimi a instytucjami, zwłaszcza Komisją i Parlamentem Europejskim. Już pierwszy z tych kryzysów pokazał, że instytucje musiały się zgodzić na większą rolę państw, aby wydobyć Unię z tarapatów. To logiczne, by w czasie pożaru inicjatywę mieli ci, którzy dysponują środkami i potrafią reagować natychmiast. Jak ugasimy pożar, mówiono, inicjatywę przejmą instytucje europejskie, z natury rzeczy lepiej przygotowane do działań prewencyjnych i rozwiązań systemowych. I tak się w znacznym stopniu stało. Wystarczy wspomnieć skuteczne ratowanie zadłużonych państw czy budowę unii bankowej. To są rozwiązania, które jeszcze kilka lat temu wydawały się zupełnie nie do pomyślenia.
Ale Unia nie miała czasu na kontemplację tego sukcesu. Musiała gonić do kolejnych pożarów. Tymczasowe zarządzanie kryzysem przez państwa członkowskie przerodziło się w mechanizm stały. Państwa, zwłaszcza te największe, stopniowo przyzwyczajały się do tej roli. W efekcie spór między Komisją i Parlamentem (wspólnotowość) a reprezentującą rządy Radą Europejską stał się strukturalny.
Krytycy tej tendencji przestrzegają, że pogłębia ona deficyt legitymacji demokratycznej, bo obywatele są wyłączeni z debaty europejskiej. Decyzje szefów rządów może i zapadają szybciej, ale jednocześnie znika element współodpowiedzialności za Unię. Po każdym szczycie unijnym szefowie rządów fetują swoje „zwycięstwa”, ale są to często zwycięstwa, których nie warto odnosić, skoro nie zachęcają obywateli do wspierania podjętych we wspólnym interesie decyzji.