O prawie serii mówi się, gdy coś bardzo rzadkiego, niespotykanego wydarza się kilkukrotnie w niewielkim odstępie czasu. To się zdarza. Ale kiedy wyrzuca się reszkę kolejny raz z rzędu, pojawia się myśl, że ingeruje tu jakaś nieznana siła.
Tak było ze światem w 2016 r. Według praktycznie wszystkich sondaży referendum w sprawie Brexitu mieli wygrać zwolennicy Unii Europejskiej. Premier David Cameron postawił na to całą swoją, jak dotąd udaną, karierę polityczną. I przegrał. Wówczas, w czerwcu, trudno było sobie jeszcze wyobrazić zwycięstwo Donalda Trumpa w USA. Sondaże może nie były już tak jednoznaczne, ale ten człowiek pogrążał się za każdym razem, gdy otwierał usta. A jednak wygrał.
Wówczas, już przy drugiej reszce, pojawiły się teorie o nowym buncie mas przeciwko establishmentowi. Twierdzenia, że to koniec normalnej polityki. Jeśli jednak spojrzeć na liczby, to ta „fundamentalna” zmiana zaszła nieco przypadkowo. Wygrane zwolenników Brexitu i Trumpa wcale nie były takie przekonujące. Szczególnie w tym drugim przypadku, gdy Hillary Clinton zdobyła blisko 3 mln więcej głosów. W tym sensie sondaże nie kłamały – pokazywały rzeczywisty rozkład opinii. Problem w tym, że dziś już wyborów nie wygrywa ta opcja, która ma większe poparcie, ale ta, która potrafi lepiej zmobilizować swój elektorat.
Z punktu widzenia zwolenników liberalnej demokracji, otwartości na świat czy też europejskiej integracji 2016 r. był fatalny.