Kreml stawia na szantaż
Czy w 2017 roku czeka nas nowa wojna gazowa w Europie?
Szef Gazpromu Aleksiej Miller na niedawnej konferencji prasowej jasno zadeklarował, że jego firma może wstrzymać dostawy gazu przez Ukrainę (przez terytorium której do Unii Europejskiej trafia znaczna ilość gazu), jeśli przyłapie Kijów na podkradaniu „niebieskiego złota”.
Gazprom w mijającym roku zdecydowanie zwiększył objętość gazu, która tranzytem trafia na Zachód przez ukraińskie terytorium – to z kolei nie przeszkadza mu zabiegać o zminimalizowanie roli, jaką ukraińska sieć przesyłowa odgrywa w europejskim systemie energetycznym. Dyskredytowanie ukraińskiego sektora gazowego i ukraińskiego państwa jako takiego pozostaje jednym ze strategicznym zadań Kremla. Nie trzeba daleko szukać: niedawno w rozmowie telefonicznej Władimir Putin opowiadał Angeli Merkel, jakoby Kijów miał odmówić konstruktywnego rozwiązania problemów związanych z dostawami gazu. Na przestrzeni 2016 roku zmienił się jednak ton rosyjskich polityków: o ile wcześniej grozili oni zamrożeniem Ukraińców i odcięciem dostaw „błękitnego paliwa”, o tyle dziś wyszukują argumenty, aby odbudować i zachować bezpośrednie dostawy gazu na Ukrainę.
„Małe zwycięskie wojny”
Pamiętajmy, że w latach 2006 oraz 2009 Rosja przeprowadzała już wymierzone w Ukrainę wojny gazowe – ich rezultatem nie było tylko postawienie pod ścianą Ukraińców w 2006 roku czy lichwiarski kontrakt z 2009 roku. Kreml, którego działaniom towarzyszyła zdecydowana kampania informacyjna w Europie, starał się przejąć kontrolę nad ukraińską siecią przesyłową, jednak to mu się nie udało. Mało tego: w ostatnim czasie energetyczna broń Rosji zaczęła szwankować. Zmniejszyły się dostawy rosyjskiego gazu na kierunku zachodnim oraz dochody z eksportu surowców, większość dużych klientów zmusiła Gazprom do zmiany warunków kontraktów – na swoją korzyść oczywiście.