To jeden z największych marszów we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych – tak zachodnie media opisują wydarzenia 21 stycznia, określane jako Marsz Kobiet na Waszyngton. To jednocześnie jeden z największych protestów kobiecych w skali globalnej, bo z Amerykankami jednoczą się mieszkanki innych (ponad dwudziestu) krajów, które w geście solidarności także wyszły tego dnia na ulice. A z nimi wspierający sprawy kobiet mężczyźni.
Manifestacje nie przypadkiem odbywały się tuż po inauguracji Donalda Trumpa na prezydenta USA. Stosunek obecnego prezydenta do kobiet był jednym z wątków dość agresywnej kampanii wyborczej. Trump bywał wobec kobiet wulgarny, dosadny, używał nieprzyzwoitych określeń, bez żenady lżył swoją przeciwniczkę, Hillary Clinton. Media donoszą o co najmniej 24 incydentach z udziałem Trumpa, do których dochodziło na przestrzeni ostatnich 30 lat. Obecny prezydent USA zapewnia, rzecz jasna, że nie jest winien zarzucanych mu czynów.
Marsze kobiet nie są wymierzone wyłącznie w Trumpa, choć w manifeście czytamy: „Nowemu gabinetowi w pierwszym dniu jego urzędowania, ale i całemu światu wysyłamy mocny sygnał, że prawa kobiet są prawami człowieka”. Organizatorzy podkreślają, że Trump siedzi na beczce prochu i rządy objął po to między innymi, aby osiągnięcia na rzecz równości płci – mówiąc wprost – wysadzić. Czyli unieważnić. W Polsce Marsz Kobiet na Waszyngton nasuwa oczywiste skojarzenia – z niedawnymi Czarnymi Protestami.
W Waszyngtonie przemówiły aktywistki działające na rzecz równości płci, pojawiły się aktorki (jak Ashley Judd i Scarlett Johansson), zaśpiewały Janelle Monáe, grupa The Indigo Girls, Angelique Kidjo, Cher, Katy Perry, stawiła się kontrowersyjna artystka komediowa Amy Schumer.