Polski dyplomata wysunięty na placówkę w Azji był na przyjęciu wraz z wiceszefem tajskiego MSZ. Zgodnie z ministerialną instrukcją zaczął go przekonywać, że Polska to państwo „predestynowane do piastowania najwyższych funkcji w ONZ”, zachwalał nasze zaangażowanie na rzecz światowego pokoju, polską solidarność itd. – żelazny zestaw argumentów. Po czym rozmówca wziął chusteczkę, napisał na niej „Holland”, mrugnął okiem i odszedł.
Szef dyplomacji poważnego kraju musi znać się na nazwach państw, co do tego nie ma wątpliwości. A jeśli on sam je ma, to przynajmniej powinien milczeć – bez względu na to, czy dotyczy to 38-milionowego kraju w środku Europy czy 52-tysięcznego państwa na Karaibach, które wcale nie nazywa się San Escobar. W przytoczonym wyżej przypadku, tak jak w ostatniej wpadce ministra Witolda Waszczykowskiego, chodziło jednak o przejęzyczenie, lapsus, który nie powinien przesłaniać clue sprawy. W Zgromadzeniu Ogólnym ONZ „San Escobar”, czyli tak naprawdę Saint Kitts i Nevis, ma dokładnie tyle samo głosów co 67-milionowa Tajlandia czy 1361-milionowe Chiny.
I wszystkie te głosy są nam potrzebne w staraniach o niestałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co stało się priorytetem polskiej dyplomacji. Aby je otrzymać, Polska potrzebuje co najmniej 128 głosów na 193 w Zgromadzeniu Ogólnym. Z tego punktu widzenia spotkania z koalicją krajów karaibskich nie są żadną fanaberią.
OK, pośmialiśmy się z San Escobar. Dzień, dwa, tydzień. Problem w tym, że popadamy w ten sposób w polityczny infantylizm. Zresztą nie tylko w Polsce. Nie przypadkiem najpopularniejsza dziś liberalna publicystyka polityczna to programy typu „Last Week Tonight” Johna Olivera – nieraz śmieszne, zawsze aroganckie, często sprowadzające się do paternalistycznego naigrawania się z drugiej strony.