Artykuł w wersji audio
Tylko w zeszłym roku Chińczycy kupili w różnych miastach świata domy, mieszkania i biura warte 60 mld dol. Według portalu Juwai.com, największego internetowego sprzedawcy nieruchomości dla Chińczyków, to zaledwie ułamek tego rynku. Największa fala zakupów dopiero ruszy. Serwis ma w ofercie ponad 2,5 mln nieruchomości i tyle samo klientów. Według analityków Juwai.com w ciągu najbliższych pięciu lat wartość transakcji pochodzenia chińskiego podskoczy do 220 mld dol. rocznie.
I nic tego wzrostu nie powstrzyma. Bo jak dotąd zaledwie 3 proc. osób zaliczanych do nowej dalekowschodniej klasy średniej nabyło mieszkania poza ojczyzną. Według danych Boston Consulting Group za pięć lat sama tylko wyższa klasa średnia będzie liczyć w Chinach ponad 100 mln osób. To ogromna grupa klientów, którzy w hierarchii marzeń wysoko stawiają posiadanie nie jednej, lecz kilku nieruchomości za granicą. Już dziś nie brak takich, którzy mają apartamenty w Hongkongu, Singapurze, Toronto, Nowym Jorku i Londynie.
To oni nakręcają wzrost cen mieszkań i domów w wielu rejonach – już teraz Chińczycy dysponują przy zakupie nieruchomości drugą co do wielkości, po Amerykanach, siłą nabywczą. Szczególnie narażone na tak nagłe, masowe zainteresowanie są tzw. miasta globalne, zapewniające międzynarodowe połączenia biznesowe oraz znakomite uczelnie. Dawniej były to Hongkong i Singapur, w nowym stuleciu zainteresowanie przeniosło się na Zachód, ale też do innych części Azji, np. do Tajlandii, Japonii.
Oprócz marzeń o nowym stylu życia i przynależności do światowej elity, Chińczykami kieruje pragmatyzm. Ceny nieruchomości w Pekinie, Szanghaju i Shenzhen szybują (w 2016 r. wzrosły o 30 proc.). Dlatego zagranicznych zakupów dokonuje się szybko, nawet bez oglądania. Klientom Juwai.com wystarczy rzut oka na zdjęcie online. Potem szybka rezerwacja i zaliczka gwarantowana kartą kredytową. Ale aż 70 proc. klientów portalu realizuje transakcje w gotówce. W przeciwieństwie do klasy średniej w Australii, USA, Kanadzie czy Wielkiej Brytanii, która coraz bardziej zadłuża się na zakup coraz droższych mieszkań.
Największym jednak przeciwieństwem wyżej wymienionych przykładów jest jednak fakt, że Chińczycy ideę nieruchomości jako lokaty kapitału traktują dosłownie. Większość z nich nie zamierza się „lokować” osobiście w zakupionych na Zachodzie kamienicach, podmiejskich domach czy wielkomiejskich apartamentach – to model znany od lat w Chinach, którego efektem są tzw. miasta duchów. Najczęściej odwiedzają je zaraz po zakupie, później najwyżej raz do roku. Ale są też tacy, którzy swoich włości na oczy nie widzieli. I w ten sposób głośny problem chińskich miast duchów zaczyna się globalizować.
Znikający 30-latkowie
We wrześniu ubiegłego roku Sadiq Khan, burmistrz Londynu, zapowiedział dochodzenie, które ma ustalić, kto posiada jakie nieruchomości w liczącym już blisko 15 mln mieszkańców obszarze metropolii. Faktyczna skala zagranicznych inwestycji w londyńskie nieruchomości jest nieznana. W ostatnich latach równowaga została zachwiana, ale jej konsekwencje wyraźnie uderzają w mieszkańców – od najbardziej prestiżowych po najtańsze dzielnice.
Rozpoczęło się na przykład znikanie 30-latków z brytyjskiej stolicy. Wyprowadzają się do miasteczek satelickich lub do innych części kraju. Wypychają ich wysokie koszty najmu i zakupu mieszkań. Coraz więcej Brytyjczyków bierze wyższe kredyty na mieszkania, a banki podnoszą wymagane depozyty – w zeszłym roku osiągały średnio 100 tys. funtów i przekraczały możliwości wielu klientów, szczególnie chcących kupić pierwsze w życiu lokum. Mimo skoku cen wciąż rośnie popyt na nieruchomości. W 2016 r. sprzedano ich w mieście 335 750, najwięcej od kryzysu w 2008 r. Analitycy zgodnie powtarzają, że Londyn – mimo Brexitu – pozostanie centralą międzynarodowych interesów finansowych i miastem atrakcyjnym kulturowo, więc popyt się utrzyma.
Obcokrajowcy, głównie Chińczycy, są kluczową grupą kupców, mimo że stanowią zaledwie około 8 proc. spośród nich. Według badań Goldsmith College, nabywając najdroższe nieruchomości, wywierają presję na pozostałe segmenty rynku i eliminują lokalnych klientów. Dotyczy to nie tylko średnio zarabiających, ale nawet tzw. starych elit, które są wypierane z tradycyjnie luksusowych dzielnic, jak Mayfair czy Hampstead.
Zmieniło się coś jeszcze – pod wpływem rosnących cen Brytyjczycy wstrzymują się z decyzją o kredycie mieszkaniowym aż do trzydziestki (wcześniej chętnie zaciągali je 20-latkowie) i wydłużają okres spłaty do 35 lat. To oznacza, że ta nowa generacja będzie zadłużona co najmniej do emerytury.
Apetyt Chińczyków wykracza zresztą poza Londyn. Wykupują domy w dobrze skomunikowanych ze stolicą miasteczkach, np. Slough, Ilford czy Sheffield. Tam udaje się im uniknąć wysokich opłat skarbowych. Doceniają także Manchester, Birmingham czy Bristol. W tym ostatnim ceny mieszkań rosną teraz najszybciej na Wyspach. Powstają całe ulice, a nawet dzielnice, w których chińscy deweloperzy stawiają domy według gustów dalekowschodnich klientów, np. stosując zasady feng shui i wielokierunkowe oświetlenie.
Kto tu mieszka
W Londynie średnia cena budynku jest dziś o 150 proc. wyższa niż w 2000 r. Wskaźnik mierzący to, czy mieszkańców stać na zakup nieruchomości (ustala się go, dzieląc średnią cenę nieruchomości przez średnie roczne dochody gospodarstwa domowego) wynosi tam 8,5, co znaczy, że domy są poza zasięgiem zdecydowanej większości żyjących w stolicy ludzi. Według raportu „International Housing Affordability 2017” przygotowywanego przez ośrodek Demographia wysokie ceny mieszkań to nie sukces, lecz przytłaczająca porażka miast. A Londyn wcale nie jest liderem pesymistycznego rankingu. Najdroższe i najmniej nieosiągalne domy znajdują się Hongkongu (18,1), Sydney (12,2) i Vancouver (10).
Nad Tamizą kłopotem są nie tylko niebotyczne ceny. Wszczęte przez Khana dochodzenie ma zbadać intencje, z jakimi obcokrajowcy nabywają nie tyle pojedyncze mieszkania, ile całe budynki czy obszary. W ubiegłym roku głośno było o 50-piętrowym apartamentowcu przy Vauxhall. Ponad 60 proc. powierzchni kupiły w nim firmy z siedzibą w rajach podatkowych, większość lokali stoi nieużywana, straszą w nich chińskie duchy. Burmistrz tak komentował sprawę w „Guardianie”: „Nie chcę pustych domów. Nie chcę, byśmy stali się globalną stolicą prania brudnych pieniędzy”.
Sprawa jest jednak potrójnie delikatna. Po pierwsze, Londyn potrzebuje zagranicznego kapitału, bo to on finansuje powstawanie najokazalszych budynków w mieście. Wśród spektakularnych inwestycji chińskich jest m.in. zakup biurowca Aldgate Tower w City przez China Life Insurance, kupno 17 Columbus Courtyard w kompleksie biurowym Canary Wharf przez Hainan Airlines czy rozbudowa Royal Albert Docks, części wielkiego projektu powstającego przy London City Airport we wschodnim Londynie, w który zaangażowała się grupa inwestycyjna China Minsheng po wizycie prezydenta Xi Jinpinga w Wielkiej Brytanii.
Po drugie, zakupy najdroższych apartamentów pozwalają realizować budowę tanich mieszkań dla niezamożnych. Po trzecie, referendum, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za Brexitem, spowodowało niebezpieczne, choć przejściowe zawirowanie na rynku. Wizja wyprowadzki firm i banków z Londynu wywołała spadek cen biur i spowolniła obroty. Ale zainteresowanie obcokrajowców utrzymało się, a nawet nasiliło. To za sprawą słabszego funta, który w szczególności Chińczykom, Rosjanom i kupcom dolarowym umożliwił transakcje po lepszych cenach.
Nie mam miliona
Mimo widma Brexitu ceny londyńskich nieruchomości pod koniec 2016 r. znów zaczęły rosnąć. Wciąż niewystarczająca podaż winduje ceny. Chętnych przybywa i przybywa. A kupcy z Chin stanowią najliczniejszą i najtrudniejszą do zniechęcenia grupę.
Doświadczyli tego mieszkańcy Vancouver, jednego z najbardziej przyjaznych imigrantom miast świata, którzy nie mają śmiałości głośno przyznać, że coś poszło nie tak, bo wpadli wręcz w pułapkę poprawności politycznej i tolerancyjnego wizerunku – teraz ich miasto przeistacza się w kurort dla zamożnych Chińczyków, domy z dostępem do nabrzeża kosztują 15 mln dol. kanadyjskich (ok. 46 mln zł), a tradycyjna zabudowa zastępowana jest pełnymi przepychu posiadłościami. Pierwsza sprzeciw wyraziła 29-letnia Evelina Xia, która rozpoczęła popularną wśród młodych kampanię #idonthaveamillion (#niemammiliona).
Chińscy imigranci zjawili się w Vancouver w XIX w., pracowali przy budowie kolei. Dziś aż 30 proc. mieszkańców miasta deklaruje chińskie pochodzenie. Ale napływająca do Vancouver nowa populacja to ludzie z dużymi majątkami, dzięki którym – zgodnie z kanadyjskim prawem – w zamian za inwestycje otrzymują obywatelstwo. Podczas gdy młodzi wychowani w Vancouver żegnają się z marzeniami o zakupie mieszkania i stawiają dobudówki na tyłach domów swych rodziców, chińskie nastolatki krążą po mieście w lśniących lamborghini i oglądają serial „Ultra Rich Asian Girls” (Ultrabogate Azjatki), w którym córki z elitarnych chińskich domów zajadają ostrygi i planują kariery w przemyśle modowym, względnie show-biznesie.
W zeszłym roku średnia cena domu w mieście wzrosła o 30 proc. i sięgnęła 1,4 mln dol. kanadyjskich (4,3 mln zł), gdy średnie dochody gospodarstw domowych wynoszą 76 tys. dol., a miasto zanotowało rekordową liczbę bezdomnych. Kolumbia Brytyjska, w której znajduje się Vancouver, postanowiła bronić się przed ogromnym skokiem cen 15-proc. podatkiem. Musi go zapłacić każdy kupujący nieruchomość obcokrajowiec. Uzyskane pieniądze mają wesprzeć budownictwo społeczne i zakup pierwszych domów. Kanadyjscy sprzedawcy prognozują, że w wyniku tego podatku ceny nieruchomości obniżą się o 10 proc., a także – że kupcy spróbują ominąć regulacje albo zaczną kupować gdzie indziej. Coraz częściej wyszukiwanym w Juwai.com miastem kanadyjskim jest Toronto, gdzie domy są tańsze o 25 proc.
Śmierć czy bunt?
Fala chińskich zakupów w Kanadzie może się więc nieco rozproszyć, ale ten kraj pozostaje trzecią ulubioną destynacją zakupową Chińczyków, tuż za USA i Australią, która już dwa lata temu próbowała ograniczyć dalekowschodnie inwestycje w nieruchomości. Australijczycy także wprowadzili (w Nowej Południowej Walii i Queensland) kilkuprocentowy podatek od zakupów zagranicznych, podnieśli opłaty skarbowe i uściślili regulacje. W Sydney obcokrajowcom wolno kupować jedynie domy nowe, będące w fazie planowania lub budowy, w rzeczywistości jednak przepisy te długo były omijane. Teraz obowiązują wyższe kary finansowe i pozbawienia wolności do trzech lat. W zeszłym roku ogłoszono kilkumiesięczne moratorium dla tych, którzy dokonali zakupu bez formalnego pozwolenia. Dodatkowo największe australijskie banki zablokowały wszystkie kredyty na zakup nieruchomości przez obcokrajowców.
Wszystko to na nic. Chińskich kupców nie udało się powstrzymać. Wciąż ponad 60 proc. wniosków o pozwolenie na zakup nieruchomości przez obcokrajowca przypływa z Państwa Środka, większość kupuje domy za gotówkę, przybyło też nowych klientów z miast takich, jak Shenzhen czy Chengdu. Jednym z powodów niesłabnącej atrakcyjności Australii jest coraz tańszy w stosunku do yuana tamtejszy dolar (jego wartość wobec chińskiej waluty spada od 2011 r.). Chińczycy stanowią 10 proc. wszystkich klientów, a ceny mieszkań – choć miały dzięki podatkom spadać i ułatwić zakup samym Australijczykom – nadal rosną, o ponad 10 proc. rocznie. Apartament w Sydney z widokiem na Harbour Bridge jest dziś droższy niż mieszkanie z widokiem na wieżę Eiffla czy piaski Miami Beach.
Prognozy na ten rok sprzyjają marzeniom Chińczyków, a tylko wyraźne spowolnienie lub załamanie ich gospodarki mogłoby zatrzymać modę na posiadanie zagranicznych adresów. Juwai.com szacuje, że do końca roku wartość zakupów nieruchomości przez klientów z Chin wzrośnie nawet o połowę. Poza domami mieszkalnymi rosnący popyt ze Wschodu wchłaniać będzie także hotele i biurowce. Najdroższe nieruchomości kupią inwestorzy finansowi, grupy biznesowe i coraz silniejsi deweloperzy, jak budujący na Wyspach i za oceanem Greenland czy Wanda. Za nimi zjawi się armia klientów nie z Pekinu czy Kantonu, lecz z utworzonych błyskawicznie chińskich miast duchów, których nazw nigdy wcześniej nie słyszeliśmy.
Problem w tym, że chińskie miasta duchy są anomalią wywołaną przez specyficzną politykę ekonomiczną Pekinu, nastawioną na kreowanie podaży. Powstawały często na odludziu i o ile stanowią problem gospodarczy, to nie wywołują społecznego wzburzenia. Na Zachodzie „miasta bez ludzi” w samym centrum dawnych metropolii, w dodatku kontrolowane w dużej mierze przez obcokrajowców, to gotowy przepis na społeczną śmierć tych metropolii. Albo bunt przeciwko chińskim duchom.