Kryzys czy przesyt?
Takich manifestacji nie było od lat. Czy prezydent Aleksandr Łukaszenka powinien zacząć się bać?
Białorusini kolejny raz wyszli na ulice. Po Mińsku, który protestował jako pierwszy, demonstracje ogarnęły Witebsk, Brześć, Baranowicze i Borujsik. Powód jest ten sam: oburzenie wobec dekretu o „darmozjadach”, jak go nazwano przed rokiem, tuż po ogłoszeniu.
Przewiduje on obłożenie podatkiem osób w wieku produkcyjnym, które przepracowały mniej niż 183 dni w roku. W listopadzie ubiegłego roku Białorusini zapłacili go po raz pierwszy, wezwania zostały wysłane imiennie do wszystkich, którzy nie pracowali i nie byli zarejestrowani jako bezrobotni. Podatek od uchylania się – równowartość 800 zł – ma być rekompensatą za to, że „nieroby” nie uczestniczą w finansowaniu wydatków publicznych.
Ludzie są oburzeni: nie dosyć, że wielu z nich nie ma pracy (oficjalnie bezrobocie sięga jednego proc., ale szacuje się, że realnie jest wyższe – ok. 6 proc.), żadnej, nie tylko dobrze płatnej, to muszą zapłacić nienależny haracz państwu. To nie ich wina, że nie mają zajęcia, więc jakim prawem – pytają i zarzucają rządzącym, że utuczyli się na ich biedzie. Oni kryzys odczuli we własnych kieszeniach. Średnia płaca na Białorusi to 370 dol.
Dlaczego Białorusini są dekretem o „darmozjadach”
Zaskakujące, że ludzi poruszył ten właśnie dekret i ten podatek, choć objął on jedynie wąską część społeczeństwa. Prezydent Łukaszenka przez wszystkie lata rządzenia Białorusią podpisał dziesiątki dekretów ograniczających wolności i swobody obywatelskie, zniszczył opozycję, zmuszając ją do wyjazdu z kraju. Tych, którzy pozostali, skazywano i zamykano w łagrach. Pozbył się niezależnych gazet, prześladował działaczy organizacji pozarządowych i niezależnych dziennikarzy, niszczył swych oponentów, stłamsił społeczeństwo obywatelskie.