Spotkania i rozmowy z rosyjskim ambasadorem Siergiejem Kislakiem w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi w USA skończyły się fatalnie dla Michaela Flynna. Zaledwie kilka tygodni po objęciu funkcji doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa musiał się z nią pożegnać. W czasie spotkań z Kislakiem, o których nie poinformował wiceprezydenta Mike’a Pence’a, miał rozmawiać nawet o tak poważnych kwestiach, jak zniesienie amerykańskich sankcji wobec Moskwy.
Pogawędki z ambasadorem przyniosły pecha też prokuratorowi generalnemu Jeffowi Sessionsowi. Ponieważ nie tylko zataił je przed Senatem w czasie swojego przesłuchania. Po prostu skłamał, że „nie miał żadnych kontaktów z Rosjanami”, i może go czekać ten sam los co Flynna. Na razie Sessions został odsunięty od śledztwa dotyczącego możliwej ingerencji Moskwy w amerykańskie wybory, które prowadzi nadzorowane przez niego FBI.
Kislak, 66-letni dyplomata o poczciwej twarzy, zapewnił, że nie robił nic, co nie licowałoby z funkcją ambasadora. I rzeczywiście, tworzenie sieci kontaktów to przecież chleb powszedni na takim stanowisku, trudno oczekiwać, by wysłannik Moskwy na kluczowej placówce zaniedbywał swoje obowiązki. „To nasza praca – rozumieć i znać ludzi” – mówił Kislak, cytowany przez „New York Timesa”.
– Nie sądzę, by Kislak „werbował”, jak twierdzą niektórzy. Problemem nie były spotkania z nim, ale ich zatajenie przez ludzi z administracji Trumpa – mówi Pawieł Łuzin, politolog i współpracownik portalu eksperckiego Intersection: Russia/Europe/World.
A jednak chociaż Kislak „zna prawie każdego w USA”, to – jak pisze „Foreign Policy” – demokratyczni senatorowie starannie unikali spotkań z nim i jego kolegami w czasie kampanii.