Cztery miliony Brytyjczyków w innych krajach Unii i obywateli tych krajów na Wyspach może wpaść w czarną dziurę niepewności o swoje prawa i przyszłość. Wróci pełna kontrola celna, co zahamuje handel i zaowocuje kolejkami ciężarówek w Dover. Zakłócone zostaną połączenia lotnicze – tak w zeszłym tygodniu w Brukseli straszył Michel Barnier, główny negocjator Komisji Europejskiej ds. Brexitu.
Wybranie go na to stanowisko uznano w Londynie za „akt wojny”. Gdy premier Theresa May pierwszy raz odwiedziła Brukselę, 65-letni Francuz (szczęśliwie żonaty, trójka dzieci) upierał się ponoć, żeby wszystkie brexitowe negocjacje były prowadzone po francusku, choć sam w ostatnich latach znacznie poprawił angielski. Złośliwi Brytyjczycy twierdzą, że wygląda jak podstarzały nauczyciel narciarstwa (rzeczywiście był nim w młodości). Ale ich stosunek do Michela Barniera to też mieszanka strachu i podziwu.
Dał się im we znaki podczas kryzysu finansowego jako komisarz UE ds. rynku wewnętrznego. Tropił wtedy wielkie bonusy, które wypłacali sobie bankierzy z londyńskiego City. Jest współautorem ponad 40 regulacji dotyczących sektora bankowego, m.in. zwiększenia obowiązkowego bufora finansowego dla banków. I ponoć jako jedyny był w stanie wyprowadzić z równowagi byłego już szefa Banku Anglii: stateczny do bólu Marvyn King przy Barnierze wrzeszczał i walił pięścią w stół.
Jego dawny współpracownik z czasów Komisji Alain Ferrand przekonuje, że Barnier będzie świetnym negocjatorem. – Dobrze „czyta salę”, szybko rozpoznaje interesy stron. Jednocześnie nie rzuca się w oczy, nie ma celebryckich odruchów. To się sprawdza w żmudnych rozmowach, ale już nie na wiecu czy podczas wyborów.