Narkomafia wykonała publiczną egzekucję na meksykańskim dziennikarzu, który ją zwalczał.
Świat narko jest fascynujący: uwodzi, przyciąga, oferuje, ratuje i zarazem niszczy – mówił siedem lat temu, gdy poznaliśmy się w jego rodzinnym Culiacan, stolicy stanu Sinaloa, gdzie przebiega szlak kokainy, marihuany i narkotyków syntetycznych trafiających do USA. W zeszłym tygodniu, w sercu miasta, zamaskowani „cyngle” wyciągnęli go w biały dzień z samochodu, kazali uklęknąć, a następnie wystrzelili do niego 12 pocisków. Javier Valdez, 50 lat, sława dziennikarstwa śledczego, padł ofiarą egzekucji ludzi narko. Jest szóstym dziennikarzem zamordowanym w tym roku w Meksyku.
Dostawał prestiżowe nagrody w kraju i za granicą, znajdował się w polu uwagi nowojorskiego Komitetu Ochrony Dziennikarzy; jego książki – m.in. „Miss Narco”, „Narco-periodismo” – były szeroko komentowane. Ale sława i uznanie okazały się niewystarczającym parasolem ochronnym.
Za swoją niezależność Valdez płacił nieustającym strachem o życie swoje i najbliższych. Kilka lat temu opowiadał mi, jak do redakcji „Riodoce” – jedynego pisma w Culiacan niezależnego od karteli – wrzucono granat. „Nieznani sprawcy” zrobili to nad ranem, to było ostrzeżenie.
Przyjaciele namawiali go do wyjazdu z kraju, ale nie chciał porzucić profesji. Jeśliby się przestraszył i przestał publikować, jaki przykład dałby innym? W chwilach zagrożenia wyjeżdżał na kilka tygodni z miasta, a potem – jak tylko szybko mógł – wracał, uspokajając zatroskanych o jego życie znajomych, że zagrożenie minęło.