Przed zamachem w Manchesterze wszystkie sondaże wskazywały, że przyspieszone wybory wygrają konserwatyści. Po zamachu ich zwycięstwo nadal wydaje się niemal pewne, ale pojawiły się znaki zapytania. Brytyjczycy zazwyczaj uważają konserwatystów za bardziej kompetentnych w sprawach bezpieczeństwa niż laburzystów, zwłaszcza pod wodzą Jeremy’ego Corbyna, do którego przylgnęła łata lewicowego radykała i pacyfisty.
Zamach zmienił atmosferę wyborczą. Widok flag narodowych opuszczonych do połowy masztu i uzbrojonych żołnierzy na ulicach wielkich miast ściskał za gardło. Kampanię wyborczą zawieszono na trzy dni. Premier Theresa May starała się połączyć rolę polityka partyjnego z rolą przywódcy Brytyjczyków. W pierwszych godzinach szło jej dobrze, ale po kilku dniach zaczęła się dyskusja, co May zrobiła, aby zmniejszyć ryzyko islamistycznych zamachów, kiedy wcześniej sama była szefem MSW. I czy nie rozgrywa wyborczo tragedii manchesterskiej, aby zwiększyć swoje szanse na miażdżące zwycięstwo.
W referendum była przeciw
Już wcześniej wśród prawicowych wyborców i w mediach popierających brexit zapanowała „Theresa Maynia” – jak to określił tygodnik satyryczny „The Private Eye”. W fotomontażu na okładce jednego z majowych numerów pani premier puka do drzwi, aby przekonywać mieszkańca domu do zagłosowania na konserwatystów. „Jest tam kto?” – pyta. „Tak, pani tu jest, i to niestety na pięć lat” – brzmi odpowiedź w dymku wyskakującego z otworu na listy.
Poparcie dla May rosło, odkąd zastąpiła nieszczęsnego pomysłodawcę referendum Davida Camerona. Choć w referendum głosowała za pozostaniem w UE, udało się jej w nowej sytuacji zachować polityczną wiarygodność.