Jesteście śmieszni. Gdyby tu była Merkel albo Macron, sala byłaby pełna! – irytował się Jean-Claude Juncker podczas debaty w Parlamencie Europejskim na zakończenie maltańskiej prezydencji w Radzie UE. Na sali było około 30 europosłów. Gdy prowadzący obrady wzywał Junckera do szacunku dla „izby kontrolującej Komisję Europejską”, ten nie ustępował. Jeszcze tego samego dnia jednak przeprosił, a incydent dał początek kolejnej dyskusji o barwnym szefie Komisji. – Powiedział wreszcie prawdę – twierdzili jego obrońcy.
Juncker – jak półżartem tłumaczą unijni dyplomaci – ma dwie wady: zdecydowane poglądy oraz gotowość, by je głośno, a czasem i dowcipnie głosić. – Będę promował niepodległość Ohio i wyjście Teksasu z USA – odgrażał się na wypadek, gdyby Donald Trump zachęcał kraje Unii do podążania śladami Wielkiej Brytanii. Wcześniej, jeszcze jako szef eurogrupy, przyznał, że czasem musi kłamać: – Jestem chadekiem i katolikiem, ale tak trzeba, gdy robi się groźnie. Jeśli zbyt wcześnie zdradza się decyzję, to tylko podsyca spekulacje rynków finansowych – mówił w 2011 r.
Bez względu na to, czy ktoś go lubi, czy wręcz przeciwnie, trudno się nie zgodzić, że 63-letni Juncker jest dziś twarzą Unii. Dla jednych stał się karykaturą, chodzącą kwintesencją brukselskiej biurokracji. Człowiekiem, który jak nikt inny uosabia wszystkie słabości europejskich elit, oderwanych ponoć od ludu. Dla polskiej prawicy Juncker to po prostu „stetryczały pijak”, który „nienawidzi Polaków i wolności”. Luksemburczyk to z pewnością prowokator. Zarówno w sensie dosłownym – z powodu swojego niekonwencjonalnego zachowania i wypowiedzi, ale też pośrednio – z perspektywy czasu widać, że mało kto potrafi tak prowokować Unię do dyskusji o samej sobie.