Kiedy 13 września w Limie przewodniczący MKOl Thomas Bach będzie ogłaszał gospodarzy Igrzysk 2024, emocji nie będzie. I chyba nawet niepotrzebna koperta, bo już wiadomo, co znajdzie się w środku: Paryż.
Kiedy zrezygnowały Boston, Rzym, Budapeszt i Hamburg, a Paryż zawarł dżentelmeńską umowę z Los Angeles: u nas olimpiada w 2024 r., u was – w 2028 r., pozostał sam na placu boju. To już nie te czasy, kiedy o organizację igrzysk walczyło się wszystkimi dostępnymi sposobami (z podkreśleniem: wszystkimi).
Olimpiady po prostu się nie opłacają: Sydney (2000 r.) było chyba jedynym miastem, którego potem nie dopadła choroba białych słoni – nieczynnych, niszczejących obiektów, zbyt dużych, źle dopasowanych do codzienności. Czego symbolem stały się Ateny (2004 r.). Rio de Janeiro (2016 r.) w rok po igrzyskach przeżywa ciężki kryzys, a porządku w mieście pilnuje wojsko. Tokio (2020 r.) zmienia burmistrzów i już, po protestach, odchudziło swój główny stadion, ciągle w budowie, a koszty, i tak gigantyczne, zdążyły się podwoić.
Olimpizm dotknęły, inni mówią: zniszczyły, dwie potężne plagi: korupcja działaczy i doping. Odbieranie medali po latach, w miarę doskonalenia procedur dopingowych, jest tego najbardziej karykaturalnym dowodem. Dlatego Francuzi do „citus, altus, fortus” – szybciej, wyżej, silniej – swojego rodaka de Coubertina, ojca nowożytnych igrzysk, chcą dodać swoje: jak najczyściej. W sensie wydajnej kontroli dopingu oraz jak najmniej uciążliwego ekologicznego wymiaru tej imprezy. Powodzenia!