Byli ukochanymi potomkami swych ojców, szykowanymi na następców. Hamza bin Laden, urodzony około 1990 r., od maleńkości znał tylko surowe życie „lwa dżihadu”, zamiast zabawek miał łuski i karabiny, mieszkał na prowincji, w odosobnieniu. Saif Al-Islam Kaddafi przeciwnie – brylował na wielkomiejskich salonach, miał przyjaciół na Wall Street, korzystał z fortuny ojca dyktatora.
Dziś niespełna 30-letni Hamza jest wysoko na liście najgroźniejszych terrorystów świata, a na 44-letnim Saifie ciąży wyrok śmierci sądu w Trypolisie, list gończy rozesłał za nim również Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze, gdzie ma być sądzony za zbrodnie wojenne. Obaj przebywają w ukryciu, ale mają w swym otoczeniu ludzi, którzy wierzą w ich przywódczą rolę. Dla rozproszonej, osłabionej Al-Kaidy, tak samo jak dla pogrążonej w chaosie Libii, synowie dawnych liderów są poważną szansą na odbudowę struktur władzy. Przypominają asy, które tylko czekały, by wyciągnąć je z rękawa.
Uformowany ze stali
Hamza bin Laden nie mógłby sobie wymodlić lepszych okoliczności. Tzw. Państwo Islamskie (PI) słabnie i traci terytoria. Idea kalifatu, promowana przez przywódcę ruchu Abu Bakr Al-Bagdadiego, niegdyś sprzymierzonego z Al-Kaidą, wydaje się rozsypywać. Zniechęceni bojownicy są już w drodze do domów w Afryce i Europie, część próbuje tworzyć nowy front – na Filipinach, w Indonezji. Analitycy śmielej mówią o końcu PI i przewidują, że pustkę po nim wypełni Al-Kaida – wchłonie część walczących, odzyska znaczenie utracone po zabiciu Osamy bin Ladena przez Amerykanów w 2011 r.
Wtedy Waszyngton pochopnie informował, że wśród zastrzelonych podczas akcji był jego syn Hamza. Pomylono go jednak z bratem Khalidem. Wcześniej Hamza przez dekadę przebywał ze swą charyzmatyczną matką i krewnymi w Iranie, w surowym areszcie domowym.