Londyn zgodził się przekazać Hongkong komunistycznym Chinom z chwilą wygaśnięcia wieczystej dzierżawy, czyli w 1997 r. W myśl brytyjsko-chińskiej deklaracji Hongkong po powrocie do Chin miał pozostać Specjalnym Regionem Administracyjnym, zarządzanym w myśl idei zaproponowanej przez Pekin „jeden kraj, dwa systemy”. Miało to mu gwarantować przedłużenie nadanej przez Brytyjczyków autonomii i liberalny ustrój państwa. Wkrótce po Brytyjczykach może tu jednak pozostać tylko ruch lewostronny.
Ponieważ większość przybyszów z zewnątrz do tego nie nawykła, na jezdniach wymalowano napisy „patrz w prawo”, „patrz w lewo”. Gucci, Armani, Prada, Chanel i Burberry przeplatają się z małymi jadłodajniami trzeciej kategorii i straganami owocowymi. W pobliżu supereleganckich biurowców – dziś Hongkong ma najwięcej na świecie budynków wyższych niż 150 m – znacznie mniej eleganckie mrówkowce mieszkalne, z przyklejonymi na zewnątrz skrzynkami klimatyzatorów, bez których nie da się tu żyć.
Na ulicach, w galeriach handlowych, w metrze i w autobusach mnóstwo ludzi ciągnie za sobą walizki. Większość z nich to Chińczycy z Chin ludowych – 75 proc. wszystkich turystów w Hongkongu. Budzą mieszane uczucia. Z jednej strony ta „szarańcza”, jak mówią o nich miejscowi, śmieci, pluje, hałasuje, je w metrze i na rozmaite inne sposoby gwałci tutejszą etykietę, a na dodatek tłoczy się w szpitalach. Z drugiej strony napędza gospodarkę, kupując mieszkania, wydając na potęgę w sklepach, hotelach czy restauracjach.
Szczególne kontrowersje budzą wyprawy Chinek do Hongkongu, aby urodzić dziecko. Wskaźnik umieralności niemowląt jest tu bowiem sześć razy niższy niż w Chinach. Na dodatek dzieci tu urodzone dostają automatycznie status rezydenta, który uprawnia do 12 lat bezpłatnej edukacji i innych przywilejów niedostępnych dla Chińczyków z Chin komunistycznych.