Na lotnisku w Lamezii, w południowych Włoszech, lądują samoloty ze wschodniej Europy. Po pasażerów podjeżdżają ich rodacy mieszkający tu już od jakiegoś czasu: rodziny, znajomi. Na autach rejestracje z Dolnego Śląska, z rumuńskiej Suczawy, z Preszowa na Słowacji.
– Ach, Mezzogiorno – wzdychała do małżonka jedna z pasażerek jeszcze w samolocie. Ich dziecko darło się niemiłosiernie, bo mu rodzice nie chcieli kupić Pringlesów za taką ilość euro, za którą na ziemi mógłby się w nich tarzać. – Południowe Włochy, zobaczysz, będzie cudownie!
– Ta, jasne – burczał małżonek – jak nam ciapaci z morza na plażę nie wypełzną, to może i będzie. Albo jak nie zaczną gwałcić.
Na lotnisku też narzekano. Lotem z Krakowa leciała do południowych Włoch połowa Europy Środkowej. Niektórzy na wakacje, inni do pracy. Głównie do pracy. Słowacy, Rumuni, Ukraińcy, Polacy. Słowacy i Polacy, już w autobusie z lotniska do dworca, wspólnie, w pansłowiańskim narzeczu, narzekali na muzułmańską inwazję na białą Europę.
– Muslimy, ISIS, islamskie państwo!
– Jak po waszemu będzie „ciapate”?
– Ako? – dopytywali się Słowacy.
Stereotypy zresztą działają w obie strony. – Eastern Europe, Eastern Europe – mówił mi później, w pociągu do Reggio, Nigeryjczyk, który przedstawił się jako Seki. – Polska, Rumunia, Ukraina. Najgorsi rasiści, najgorsi – kręcił głową. – Sorry man, sorry. It’s true.
Inny Nigeryjczyk, spotkany w Palermo, opowiadał, że mieszka w tym mieście od 10 lat i pamięta, jak jeszcze nie tak dawno kobiety ze wschodniej Europy stały jako dziwki przy drodze do Mondello, tam gdzie teraz stoją Afrykanki.
– Polacy i Rumuni handlowali, jak my, na bazarach, czym się dało – opowiada.