Opowieści niefutbolowe o FC Barcelonie zaczyna się zwykle od hiszpańskiej wojny domowej (1936–39) i szykan wobec klubu praktykowanych przez jej zwycięzcę gen. Francisco Franco. Najpierw należałoby jednak sięgnąć o paręnaście lat wstecz.
W 1925 r. dyktator Hiszpanii Miguel Primo de Rivera kazał zamknąć stadion FC Barcelony na pół roku za odśpiewanie przed meczem katalońskiego hymnu narodowego. W ramach walki z aspiracjami Katalończyków do autonomii bądź niepodległości (zależy o kim mowa) Primo de Rivera zabronił dwa lata wcześniej używania w miejscach publicznych katalońskiego języka oraz symboli narodowych kraju-regionu. Kibice odśpiewujący kataloński hymn na stadionie złamali więc zakaz państwowy.
Dla ówczesnej władzy drażniące były również lewicujące sympatie kibiców Barcy. Ten duch kolektywizmu z przełomu lat 20. i 30., mający korzenie w ideach anarchizmu, przetrwał do dziś. Socios, czyli stowarzyszeni, posiadacze całorocznych karnetów na mecze, biorą udział w wyborach prezesa klubu. Wybory poprzedzają burzliwe kampanie, w których kandydaci walczący o prezesurę klubu przedstawiają z największą powagą swoje programy i wieszają psy na rywalach, jakby chodziło o władzę w partii lub państwie. Wiemy wszak z koszulek, gadżetów i reklam, że FC Barcelona to mes que un club – więcej niż klub.
Na czarnej liście
W czasie wojny domowej Katalonia najdłużej opierała się oddziałom gen. Franco, zbuntowanym przeciwko rządowi Republiki. W początkach wojny, w sierpniu 1936 r., frankiści rozstrzelali w górach Sierra de Guadarrama prezydenta FC Barcelony Josepa Sunyola, który jechał odwiedzić republikańskie oddziały. Będąc prezesem klubu, Sunyol był też działaczem Akcji Katalońskiej i deputowanym Lewicy Republikańskiej.