Rewolucja dojrzewała już wcześniej. Szwedzcy dziennikarze byli już na „ty” np. ze sportowcami. Ale prawdziwym sygnałem na miarę wystrzału z „Aurory” stało się przemówienie nowego dyrektora generalnego Urzędu Zdrowia (ministerstwa zdrowia) Brora Rexeda do swoich podwładnych. „Mówcie mi Bror – powiedział ten dystyngowany urzędnik przed 50 laty. – Ja też będę się do was zwracał na »ty«”. Miało to tym większe znaczenie, że imię Bror po szwedzku znaczy „brat”. Szwedzi byli wtedy mocno zmęczeni panującą tytułomanią. Nie wystarczały „pan” czy „pani”, trzeba było jeszcze do tego dodać przysługujący danej osobie tytuł. „Panie dyrektorze generalny Rexed” – słyszał więc za każdym razem Bror. Poirytowany tym wywołał więc nieco przypadkiem językowo-społeczną rewolucję.
„Czy matce się dobrze spało?”
Wcześniej nawet polecenia wydawane pracownikom były niezwykle formalne: „Czy starszy księgowy Svensson pamięta, że ma sprawdzić stan naszego konta w banku?” (wtedy nie było internetu). Poważny problem pojawiał się wtedy, gdy nie można było ustalić, jak należałoby się do kogoś zwracać. Błąd najczęściej prowadził do obrazy: faux pas popełniało się, np. nie odnotowując w porę, że ktoś nie jest już młodszym, lecz awansował na starszego inspektora. Bojownik duńskiego ruchu oporu opowiadał mi przed laty, że kiedy udało mu się podczas wojny uciec do Szwecji, ludzie, którzy mu w tym pomogli, zaczęli do niego mówić „panie dywersancie kolejowy Jensen”, powtarzając stale tę frazę. Bo Jensen miał na sumieniu kilka wysadzonych w powietrze niemieckich transportów.
Nazwisko było obowiązkowym członem tego typu uprzejmości. Tylko na wsi lub w stosunku do osób znacznie młodszych pozwalano sobie na imiona, inne niż „ty” zaimki lub formy bezosobowe w stylu „niech wejdzie i siądzie sobie gdzieś w kącie”, „kiedy on zamierza przystąpić do żniw?