„Polityka”. Pilnujemy władzy, służymy czytelnikom.

Prenumerata roczna taniej o 20%

OK, pokaż ofertę
Świat

Nowe szaty Trumpa

Na dworze prezydenta USA

Jedno jest pewne, być współpracownikiem Donalda Trumpa, to wyzwanie. Jedno jest pewne, być współpracownikiem Donalda Trumpa, to wyzwanie. Shawn Thew-Pool / Getty Images
Prezydent USA oczekuje od swoich współpracowników, że będą kłamać w jego obronie. Publiczne kłamstwo stało się dziś dowodem na lojalność wobec Białego Domu.
Sean Spicer, pierwszy rzecznikDrew Angerer/Getty Images Sean Spicer, pierwszy rzecznik
Jeff Flake, republikański senator z ArizonyTom Williams/Getty Images Jeff Flake, republikański senator z Arizony
Gen. John Kelly, szef personelu Białego DomuAndrew Harrer/Bloomberg/Getty Images Gen. John Kelly, szef personelu Białego Domu
Bob Corker, republikański senator z TennesseeMark Wilson/Getty Images Bob Corker, republikański senator z Tennessee

Dwór Donalda Trumpa dzieli się na trzy grupy. Członkowie pierwszej z nich – pracownicy najemni – kłamią w obronie szefa, bo im się to opłaca finansowo i zawodowo. Ci drudzy – republikańscy politycy – kłamią, bo boją się ludu, który kocha władcę bezgranicznie. I w końcu ci ostatni – najbliżsi doradcy Trumpa – kłamią w jego obronie, bo są przekonani, że to cena za zaufanie władcy. A tylko mając jego zaufanie, mogą chronić państwo przed nim samym. Widzą, że król jest nagi, ale milczą.

Bo sytuacja jest niezwykła. Pierwszy raz w historii Ameryka ma prezydenta, który nie zachowuje się jak dorosły. Trump kpi, obraża, zastrasza, wścieka się, dąży do odwetu, podburza do przemocy, przechwala się, nie akceptuje krytyki – robi więc wszystko, co jest rodzicielskim koszmarem. No i przede wszystkim to patologiczny kłamca. Kłamie niemal bez przerwy, często bez wyraźnego powodu. „The Washington Post” wyliczył skrupulatnie, że Trump podczas publicznych wystąpień w ciągu pierwszych 263 dni na urzędzie minął się z prawdą 1318 razy, tj. pięć razy dziennie.

Stąd od samego początku tej prezydentury pojawiło się oczekiwanie, że choć prezydent jest, jaki jest, to wokół niego powinni być ludzie, którzy potrafią go powstrzymać, a jeśli nawet nie – to przynajmniej po nim posprzątać. Ci „dorośli”, aby mieć jednak dostęp do ucha prezydenta, sami też muszą kłamać. Trump traktuje to najprawdopodobniej jako dowód lojalności. Podstawowe pytanie brzmi: czy kłamanie dla tego prezydenta służy jakiemuś wyższemu celowi, którego osiągnięcie wynagradzałoby szarganie własnej reputacji i narażanie bezpieczeństwa własnego kraju?

Sytuacja rzeczników

Najwięcej na szali kładą ludzie z obsługi medialnej prezydenta. W najgorszej sytuacji są rzecznicy. Stają oni naprzeciw dziennikarzy i muszą kłamać, tak jak kłamie ich zwierzchnik. Choćby Sean Spicer, pierwszy rzecznik, który zaraz po objęciu stanowiska musiał udowadniać, że Trump jednak miał rację i że na jego inaugurację przyszły tłumy. Dla takiego Spicera i jego następców posada rzecznika jest jednak szczytem kariery zawodowej i wątpliwości natury etycznej najwyraźniej schodzą tu na dalszy plan.

Druga grupa to republikańscy członkowie Kongresu. Swoje kłamstwa dla Trumpa usprawiedliwiają pragmatyzmem. Zakładają bowiem, że tylko dzięki Trumpowi uda im się przepchnąć przez Kongres ich sztandarowe postulaty: obniżą podatki, skasują Obamacare (to dotąd się nie udało) i wprowadzą do Sądu Najwyższego kolejnych konserwatystów. Tak jakby niebezpieczeństwo, że Trump w tym czasie wywoła np. wojnę nuklearną z Koreą Północną, jednak się kalkulowało. Ale i oni muszą bardzo uważać. Zakochany w swoim prezydencie lud republikański nie toleruje różnicy zdań i każde odejście od linii wyznaczanej przez Trumpa uważa za zdradę. A kara w takim przypadku może być tylko jedna – polityczna śmierć.

I ostatnia grupa – najbliższe otoczenie. Ci najwięcej ryzykują, ale też w swoim mniemaniu mają najwięcej do zyskania. Kłamiąc w obronie prezydenta, stawiają na szali czasem imponujący dorobek życia. Mowa tu w końcu o wielogwiazdkowych generałach, którzy latami narażali swoje życie na wojnach, czy o byłych menedżerach, którzy kierowali największymi korporacjami świata. Ale też najwięcej mogą zyskać dla siebie czy – jak twierdzą – dla Ameryki, bo są najbliżej prezydenta.

Jeff Flake, republikański senator z Arizony, w swojej książce „Conscience of a Conservative” (Sumienie konserwatysty) pisze: „Udawaliśmy, że król nie jest nagi. Co więcej, zostawiliśmy nasze wątpliwości za drzwiami i zaczęliśmy udawać, że król jest racjonalny”.

Jeszcze przed zwycięskimi dla Trumpa wyborami wydawało się, że Partia Republikańska „sięgnęła dna”, jak pisze Flake. Jeden z jej liderów Marco Rubio mówił o kandydacie Trumpie, że to „lunatyk, który chce się dorwać do broni nuklearnej”. Z kolei Paul Ryan miał go za bigota, którego wypowiedzi są „podręcznikowym przykładem rasizmu”. Inni mówili: „patologiczny kłamca”, „narcyz”. Gdy miesiąc przed wyborami pojawiły się nagrania, na których przyszły prezydent opowiadał, gdzie to on łapał kobiety, spora grupa republikanów oświadczyła, że Trump jest niezdolny do sprawowania najwyższego urzędu w państwie. Gdy jednak okazało się, że jego notowania wciąż rosną, ci samo politycy jak jeden mąż udzielili mu swego poparcia.

Używając poetyki Flake’a, teraz republikanie skrobią dno od spodu. Jak napisał przed kilkoma dniami Max Boot w magazynie „Foreign Policy”, gdyby Trump twierdził, że Księżyc jest zrobiony ze szwajcarskiego sera, republikańscy kongresmeni zaatakowaliby każdego, kto twierdziłby, że jednak z camemberta. Boot uważa, że republikanie ulegli zbiorowemu syndromowi sztokholmskiemu z powodu presji, jaka ciąży na nich ze strony ludu republikańskiego. W przyszłym roku część z liderów partii będzie się starać o reelekcję. Ale przy obecnych nastrojach wśród prawicowych wyborców (80 proc. chwali Trumpa, zaledwie 30 proc. ma zaufanie do swoich kongresmenów) poparcie prezydenta to dla nich sprawa życia i śmierci. A jak pisze Boot: „Trump chce w zamian ich duszy”.

Są jednak w Senacie Twardowscy, którzy postanowili przechytrzyć Trumpa. Jeden z nich to senator Bob Corker. Ten republikanin z Tennessee, który stoi na czele prestiżowej komisji spraw zagranicznych, był jednym z pierwszych ogólnokrajowych polityków, którzy poparli Trumpa. Przez pewien czas wskazywano go nawet jako kandydata na wiceprezydenta. Dziś Corker mówi (a raczej tweetuje), że Trump jest zagrożeniem dla Ameryki. Co więcej – że tak uważa większość jego kolegów z partii, tylko boją się o tym mówić.

Corker m.in. oświadczył, że Trump pcha Amerykę ku trzeciej wojnie światowej, że sprzeniewierzył się amerykańskim wartościom i „ma ogromne problemy z prawdą”. A gdy prezydent w swoim stylu odgryzł mu się, również na Twitterze, senator napisał, że chyba ktoś (w domyśle – jakiś „dorosły”) przegapił swoją zmianę w ośrodku całodobowej opieki, jakim stał się teraz Biały Dom. Skąd ta szaleńcza odwaga Corkera? Otóż senator ogłosił, że odchodzi na polityczną emeryturę i nie będzie się ubiegał o kolejną kadencję w Senacie. Kilkanaście dni później w jego ślady poszedł wspomniany senator Jeff Flake.

Przypadki Corkera i Flake’a to studium popularnej wciąż wśród republikanów iluzji, że to oni ostatecznie wykorzystają Trumpa do swoich celów, a nie na odwrót. Ale też lekcja, że wszyscy mieli i nadal mają wybór. Apostazja tej dwójki nie wywołała jednak oczekiwanej reakcji. „Wśród republikanów wciąż trwają kalkulacje, czy szczerość się opłaca, podczas gdy prezydent kradnie im kolejnych wyborców” – pisał niedawno w edytorialu „New York Times”.

Corker i Flake przyjmują jednak, że Trump potrafi liczyć i zdaje sobie sprawę, że jeśli odliczyć ich dwóch i Johna McCaina, jego kolejnego wielkiego przeciwnika, to republikanie nie mają już większości w Senacie (49 na 100). W ten sposób zakładają jednak racjonalność prezydenta. A jak napisał niedawno Tony Schwartz, były ghostwriter Trumpa („Art of the Deal”), „Trump jest zdolny rozpętać wojnę nuklearną i zabić dziesiątki milionów ludzi, żeby tylko odwrócić uwagę od swych porażek”.

Ludzie od bezpieczeństwa

W lipcu, podczas zamkniętego spotkania doradców odpowiedzialnych za bezpieczeństwo USA, Trump miał zażądać 10-krotnego zwiększenia liczby głowic nuklearnych. Była to reakcja na wykres, który pokazywał stopniowy spadek ich liczby od lat 60. Żądanie prezydenta wprawiło w osłupienie zebranych. Zaczęto mu tłumaczyć, że taki ruch nie tylko złamałby porozumienia nuklearne, których stroną jest Ameryka, ale zapewne wywołałby też międzynarodowy wyścig zbrojeń atomowych. Trump podobno nie zareagował na te argumenty, co zebrani odebrali (pochopnie?) jako uznanie dla ich racji, i nigdy już nie wrócił do tego tematu. To po tym spotkaniu w kuluarach sekretarz stanu Rex Tillerson miał nazwać prezydenta a fucking moron (pieprzony idiota).

Ten mechanizm opisał Josh Dawsey na portalu Politico. Mówienie „nie” prezydentowi nie ma większego sensu. Lepszą odpowiedzią jest „tak, panie prezydencie, za tydzień”. Jak pisze Dawsey, Trump często podejmuje decyzje pod wpływem impulsu – zdenerwowany programem w telewizji czy znudzony przedłużającym się spotkaniem. Wtedy trzeba zrobić wszystko, aby sprawę przełożyć – powiedzieć, że się nie da od razu – w nadziei, że mu przejdzie. Zapomni. Albo po to, aby zyskać czas na zaangażowanie jego znajomych do całego procesu przekonywania. „Albo go przekonasz do lepszego pomysłu niż jego własny, albo zignoruj to, co kazał zrobić, i trzymaj kciuki, aby o tym nie pamiętał następnego dnia” – mówi Dawseyowi Barbara Res, która z przyszłym prezydentem pracowała w biznesie.

I tu właśnie ogromną rolę odgrywa trzecia grupa dworzan prezydenta, czyli jego najbliżsi doradcy i członkowie rządu. W praktyce wygląda to następująco. Rano Trump spotyka się z nimi w Gabinecie Owalnym, razem oglądają telewizję. Niepozorna rozmowa czy program może odpalić prezydencką reakcję łańcuchową. Wówczas do akcji wkraczają doradcy, pokazują liczby, wykresy, sondaże. Jeśli to nie pomaga, dzwonią do znajomych prezydenta, najlepiej tych z biznesu, i referują im, co mają powiedzieć prezydentowi. Jeszcze skuteczniejsze są ponoć aranżowane występy znajomych prezydenta w telewizji, którzy akurat wypowiadają się w kryzysowym temacie.

Najwyższym stopniem wtajemniczenia jest tzw. odwrócona prowokacja: załóżmy, że prezydent chce kogoś odwołać; nagle w telewizji występuje znajoma twarz, która – zupełnie przypadkowo – twierdzi, że prezydent będzie chciał odwołać właśnie tego kogoś; Trump rezygnuje z odwołania w przeświadczeniu, że znów wszystkich przechytrzył. W ten sposób generałowie, którymi otoczył się prezydent, już kilkakrotnie powstrzymali go przed odwołaniem specjalnego prokuratora Roberta Muellera, który prowadzi śledztwo w sprawie powiązań Trumpa z Kremlem. Taki ruch, jak twierdzą eksperci, mógłby doprowadzić do próby impeachmentu.

Wojskowi wokół prezydenta

Krytycy Trumpa przyjęli z ulgą, że na wysokie stanowiska wokół prezydenta trafili wojskowi. Trzygwiazdkowy generał H.R. McMaster został doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, sekretarzem obrony jest czterogwiazdkowy James Mattis, a od lata szefem personelu Białego Domu jest John Kelly, również cztery gwiazdki. Według przeciwników prezydenta to są właśnie jedyni „dorośli w Gabinecie Owalnym”. Senator Corker twierdzi wręcz, że ci trzej to jedyne, co dzieli Amerykę od chaosu. Oczekuje się więc od nich, że będą manipulowali Trumpem, że będą racjonalizować jego politykę.

To niewątpliwie śmiałe oczekiwania wobec wojskowych, którzy całe życie słuchali rozkazów cywilów. W czasie zimnej wojny w Ameryce częste były głosy – szczególnie po prawej stronie sceny politycznej – że mainstreamowi politycy nie rozumieją radzieckiego zagrożenia, próbują układać się z Moskwą. Panowało przekonanie, że w krytycznym momencie to generałowie powinni odegrać silniejszą rolę i uchronić świat przed zwycięstwem Sowietów. To więc przewrotne, że dziś od generałów oczekuje się czegoś przeciwnego – powstrzymywania prezydenta, który co rusz grozi wojną.

W tym gronie oczywiście dochodzi do napięć, bo w zamian za nadstawienie ucha prezydent oczekuje od swoich generałów publicznych deklaracji poddaństwa. Gdy np. podczas pierwszego posiedzenia gabinetu Trumpa kamera krążyła między sekretarzami, jeden po drugim oddawali hołd prezydentowi i jego wzniosłym cechom, jakby chodziło o przywódcę z Azji Centralnej. Tylko gen. Mattis wypisał się z tego chóru: „To wielki honor reprezentować pracowników i pracownice Departamentu Obrony”.

Po kilku deklaracjach, ewidentnie sprzecznych z prezydenckimi, dziennikarze zapytali sekretarza obrony, dlaczego jeszcze nie zrezygnował. „Wiecie, gdy prezydent USA prosi was o coś – i nie obchodzi mnie, czy to demokrata czy republikanin – wszyscy mamy obowiązek służyć” – odpowiedział Mattis. Sam zresztą przyznał, że już podczas pierwszej, 40-minutowej rozmowy z prezydentem nie zgodzili się w trzech zasadniczych sprawach. A mimo wszystko dostał tę posadę. Dla Mattisa to był dobry znak – że Trump potrafi słuchać opinii, z którymi się nie zgadza.

Zupełnie innym przypadkiem, jak się niedawno okazało, jest gen. Kelly. Gdy został sprowadzony do Waszyngtonu, aby zastąpić poprzedniego szefa białodomowego personelu, nawet niechętne Trumpowi gazety pisały, że to dobry wybór, bo generał wprowadzi żołnierski porządek do coraz bardziej chaotycznej administracji. Kelly natychmiast skończył z polityką otwartych drzwi do Gabinetu Owalnego, zajął się selekcjonowaniem informacji, które docierają do prezydenta. Ale szybko okazało się, że natrafił na ten sam problem co jego poprzednik: Trumpa nie da się kontrolować.

Pod okiem Kelly’ego prezydent zdążył już pogrozić Korei Północnej „ogniem i furią”, stwierdzić, że „obie strony są winne przemocy”, do której doszło w Charlottesville, zbesztać lidera republikańskiej większości w Senacie za to, że nie udało się obalić Obamacare, i wściec się na afroamerykańskich graczy futbolu amerykańskiego, którzy podczas hymnu klęczą, chcąc wyrazić sprzeciw wobec nierozliczenia się Ameryki ze swoją rasistowską przeszłością. Wypowiadając się dla CNN, anonimowy pracownik Białego Domu powiedział, że relacja Trump-Kelly ma wciąż charakter bardzo formalny: „Testują się nawzajem”. Według „New York Timesa” po jednym z takich testów Kelly miał powiedzieć współpracownikom, że przez całe 35 lat służby krajowi nikt nigdy tak do niego nie mówił.

Król jest nagi

Do krytycznego testu doszło na początku października. Wokół Trumpa rozpętała się burza po tym, jak miał potraktować żonę amerykańskiego żołnierza, który zginął niedawno w Nigrze. Prezydent zadzwonił do niej z kondolencjami i powiedział, że przecież zabity „wiedział, na co się pisze”, co miało wywołać jeszcze większą rozpacz kobiety. Taką wersję rozmowy upubliczniła demokratyczna kongresmenka z Florydy, która była jej świadkiem (zestaw głośnomówiący). Trump oczywiście wszystkiemu zaprzeczył i nazwał kongresmenkę kłamczuchą.

Kilka dni później na niespotykanej konferencji prasowej w obronie swojego zwierzchnika stanął gen. Kelly. Nie tylko powtórzył za prezydentem epitety pod adresem kongresmenki, ale również zarzucił jej, że kilka lat temu z uroczystości nadania budynkowi FBI na Florydzie imienia dwóch zabitych pracowników agencji uczyniła własny wiec polityczny. Więc teraz nie ma prawa mówić o szacunku dla poległych za ojczyznę. I że w ogóle cywile nie powinni zabierać głosu w takich sprawach. Po szybkim śledztwie dziennikarskim wszystko to, co powiedział Kelly o kongresmence, okazało się łatwą do zweryfikowania nieprawdą. Ale gdy dzień później dziennikarze zapytali o to rzeczniczkę Białego Domu, ta z oburzeniem odpowiedziała im – tłumacząc skrótowo – że są „za krótcy”, aby podważać słowa czterogwiazdkowego generała. Można powiedzieć, że w ten sposób Kelly zdał test lojalności.

Król idzie więc nagi. Co więcej, doskonale zdaje sobie z tego sprawę i świadomie zmusza dworzan, by krzyczeli, że jest ubrany, łamiąc im kręgosłupy. Pojedyncze głosy sprzeciwu są zagłuszane, a zachwycony lud zatyka uszy. Republikańskie elity wymyśliły sobie, że w zamian za bezwarunkową lojalność i własną reputację ogrzeją się w blasku prezydenta. Dzięki temu odmienią Amerykę i zapewnią sobie przedłużenie władzy. Ale mogą skończyć z niczym: bez reputacji, bez reform i bez wyborców.

Polityka 44.2017 (3134) z dnia 30.10.2017; Świat; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowe szaty Trumpa"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

Rynek

Życie usłane Lotosem. Sprawdzamy, ile ludzie bliscy Obajtkowi zarabiają w norweskiej spółce Orlenu

Dochody uzyskiwane i opodatkowane w Norwegii stanowią w tym kraju informację publiczną. Zapytaliśmy więc tamtejszy urząd podatkowy o zarobki w orlenowskiej spółce.

Anna Dąbrowska, Mieszko Czarnecki
05.06.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną