Osobista zażyłość szefa Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Thomasa Bacha z prezydentem Władimirem Putinem nie uratowała Rosji przed wykluczeniem z zimowych igrzysk olimpijskich w Pjongczang. Ale MKOl, chwalony powszechnie za bezkompromisowość, zachował się przyzwoicie, bo nie miał innego wyjścia. Do tej pory odebrano Rosji 11 z 33 medali zdobytych na poprzednich zimowych igrzyskach (których zresztą była gospodarzem) i wiele wskazuje na to, że ciąg dalszy nastąpi. Kolejne komisje śledcze powoływane przez MKOl i Światową Agencję Antydopingową (WADA) potwierdzają, że dopingowy proceder był kontrolowany ze szczytów władzy, a nad jego sprawnym przebiegiem czuwały służby specjalne. Ostrożne szacunki wskazywały do tej pory na udział w nim tysiąca sportowców reprezentujących 25 dyscyplin. Ale WADA od niedawna dysponuje plikami moskiewskiego laboratorium antydopingowego, które zostały wykradzione przez hakerów.
Do winy Rosja się nie poczuwa. Politycy na Kremlu zyskują punkty, przekrzykując się na temat spisku Zachodu, niemogącego pogodzić się z odbudową mocarstwowej pozycji Rosji. I przyszywając łatki zdrajców sportowcom, których dopingowe podejrzenia nie dotknęły i którzy teraz chcą w Pjongczang wystąpić choćby pod olimpijską flagą. A głównego świadka oskarżenia, zbiegłego do USA byłego szefa moskiewskiego laboratorium antydopingowego Grigorija Rodczenkowa, rodzima propaganda przedstawia jako szaleńca, który koksował sportowców na własną rękę. Wszystkie chwyty są dozwolone, byle odsunąć podejrzenia o spisku realizowanym na osobisty rozkaz Władimira Putina. Przynajmniej do czasu czerwcowego mundialu w Rosji, aby nie narazić Gospodarza Numer Jeden na nieprzewidziane afronty.