To było zaledwie rok i trochę temu. Zniknęła forsa, gruba forsa. Dlatego kumple Jacksona z Comando Vermelho, jednego z największych narkogangów w Rio de Janeiro, skazali go na śmierć.
W światku narko 23-letni Jackson tkwił od dziecka. Najpierw jako klient – pierwszego jointa zapalił w wieku ośmiu lat, a potem jako kluczowa postać sieci sprzedaży marihuany, kokainy i cracku w faweli Aço w zachodniej części miasta. Piął się szczebelek po szczebelku: zaczynał od przynoszenia starszym piwa i papierosów, potem przewoził z punktu do punktu małe i coraz większe dostawy towaru; wreszcie – osobiście odpowiadał za bezpieczeństwo bossa, nieżyjącego już Marquinha. Jackson na wojnie z policją był generałem, który chronił „sztab generalnego” i dowódcę gangu.
W starciach z glinami kilka razy mógł zginąć. Na dowód pokazuje bliznę na przestrzelonej kiedyś dłoni. Z niejaką dumą mówi o szacunku, jakim darzyli go mieszkańcy faweli. Dla ludzi z legalnego świata tacy jak Jackson to po prostu bandziory, ale dla tych z nielegalnego świata – a w końcu duża część z 1350 faweli w Rio to nielegalne osiedla – są synami, braćmi, sąsiadami, kolegami, którzy w razie potrzeby pomogą. I Jackson – jak trzeba było – pomagał.
Światek gangów to także pole rywalizacji o prestiż, władzę, pieniądze. Jackson czuł od dawna, że niektórych kumpli z gangu raziła jego pozycja. Gdy więc zniknęła forsa gangu, za którą odpowiadał, Jackson nabrał podejrzeń, że to oni mu ją ukradli. Musiał uciekać. Pomogła mama, znająca pewnego misjonarza, też niegdyś członka gangu. Ten z kolei miał kontakt z kimś, kto takich jak Jackson od lat ratuje z kłopotów, a potem próbuje sprowadzać na dobrą drogę. To pastor Andre Assis z zielonoświątkowego kościoła Zgromadzenie Boże (Assembleia de Deus).