Podbił Filipiny jak kiedyś Hiszpanie. Całkowicie zdominował. Ustala agendę, porządek, przekaz dnia. On – i długo, długo nic. Tryska frazami, gotowymi cytatami. Codziennie w mediach, na forach w internecie nowa opowieść: na kogo się wkurzył, co właśnie powiedział Duterte.
Na przykład teraz o swoim synu, który zeznaje przed senatem, razem z zięciem prezydenta, w kłopotliwej sprawie przemytu narkotyków za 125 mln dol. „Jeśli jest winien, to go zabiję” – rzuca prezydent. Jęk wydają obrońcy praw człowieka, obruszają się biskupi, a ludziom się podoba: srogi, ale sprawiedliwy. Później zapracowany rzecznik tłumaczy dziennikarzom, którzy już zdążyli wysłać depesze, że słów prezydenta nie należy rozumieć literalnie.
Cała Manila stoi w słynnych korkach godzinami, samochód za samochodem – i słucha radia. Prezydent obiecał, że rozwiąże i ten problem, ale w to akurat nikt nie wierzy. Poza tym prezydent też stoi w korkach. Podczas wizyty papieża Franciszka były tak ogromne, że już nie wytrzymał: „Niech ten sukinsyn wraca wreszcie do siebie” – powiedział o papieżu. Potem jednak przeprosił. „Sukinsynem” nazwany został też publicznie Obama, co akurat spodobało się nowemu prezydentowi w Białym Domu, miłośnikowi Duterte. Uczeni z Oxfordu to tylko „głupie gnojki”.
Obiecywał, że nie będzie już przeklinał. A było to tak: prezydent wracał z Japonii, otoczenie drzemało, wtedy usłyszał wyraźny głos z góry: „Jeśli nie przestaniesz przeklinać, samolot spadnie na ziemię” – opowiadał po lądowaniu na konferencji prasowej. Obiecał, ale długo nie wytrzymał.
W radiu dyskusja o przesłuchaniu syna prezydenta. Senator Trillanes (wrócimy do tej postaci) poinformował, że Paolo Duterte ma na obojczyku wytatuowanego smoka, co by potwierdzało przynależność do chińskich gangsterskich triad.