Przez cały rok Unia balansowała między populizmem a nadzieją, że uda się ten ruch zatrzymać. Wiosną w Holandii Mark Rutte pokonał eurofoba i islamożercę Geerta Wildersa. I chociaż potem budowanie koalicji zajęło mu 208 dni, to atmosfera w Unii była już odrobinę lepsza. Dokładając majowe wybory we Francji, w których młody i proeuropejski wizjoner Emmanuel Macron wygrał wyścig z liderką Frontu Narodowego Marine Le Pen, i jesienną wygraną partii kanclerz Angeli Merkel, która choć mocno straciła, wciąż jednak była zwycięska. Wszystko to poprawiało nastroje zagorzałych Europejczyków. Równocześnie jednak sygnałem alarmowym były dobry wynik wyborczy niemieckich populistów z AfD i wybory w Austrii oraz Czechach, które pokazały, że polityczny kryzys w Europie jeszcze się nie skończył. W Austrii po raz trzeci w powojennej historii populistyczna prawica weszła do rządu, a w Czechach premierem został Andrej Babisz, którego w Unii interesują głównie dotacje. Do tej huśtawki nastrojów dołożyła się pękająca Hiszpania, w której Katalończycy nie tylko już apelowali o niepodległość swojego regionu, ale też zorganizowali w tej sprawie referendum, które Madryt najpierw przy pomocy policji usiłował zatrzymać, a potem ostatecznie zignorował. Przez cały rok mozolnie toczyły się też negocjacje rozwodowe z Brytyjczykami, które dopiero w grudniu, po uzgodnieniu spraw finansowych i funkcjonowania granicy między Republiką Irlandii a należącą do Zjednoczonego Królestwa Irlandią Północną, przeszły do drugiego etapu i dogadywania spraw związanych z handlem.