Jeśli gdzieś miał się rozpocząć wielki konflikt zbrojny, to w okolicach Korei Płn.
Rządzący nią Kim Dzong Un wszedł do klubu atomowego razem z drzwiami i nie zamierza z niego wychodzić. Przez większą część roku groził wojną jądrową Ameryce i jej azjatyckim sojusznikom, wdawał się w retoryczne potyczki z obsztorcowującym go prezydentem USA Donaldem Trumpem.
Kim na groźbach nie poprzestawał, testował pociski międzykontynentalne, a jego rakiety przelatywały nad Japonią. Kolejny raz przeprowadził też próbę jądrową. Poza tym utrzymuje, że opanował sztukę zmniejszania głowic jądrowych, więc jego rakiety mogą je ponieść do miast USA lub Europy. W odpowiedzi spadły na Kima ostre międzynarodowe sankcje, przystały na nie także bliskie mu Chiny i Rosja, ale jednocześnie w regionie atmosfera strachu doprowadziła do wzrostu militarnych nastrojów. W Korei Płd., gdzie na dodatek największa od dekad afera korupcyjna doprowadziła do impeachmentu pani prezydent, sondaże podpowiadały, że 60 proc. obywateli jest za budową własnego arsenału jądrowego.
Jesienią Japończycy znów postawili na ekipę premiera Shinzo Abego, prącego do głębokiej reformy pacyfistycznej konstytucji. Kim, silny człowiek w słabiutkim państwie, skradł dużą część show chińskiemu przywódcy Xi Jinpingowi, któremu podczas wielkiego zjazdu partia komunistyczna oddała hołd i cesarską władzę. Chińska Republika Ludowa weszła oficjalnie w nową erę, zwaną już erą Xi, w której Chińczycy muszą słuchać instrukcji wodza, w zamian będą żyli dostatnio, a ChRL stanie się globalnym mocarstwem, z silną armią i modną kulturą. W przyszłości właśnie Chiny będą proponowały swój model rozwojowy wszystkim rozczarowanym upadkiem Zachodu, kryzysem kapitalizmu lub niedomaganiami globalizacji.