Nord Stream 2: sztych rurą
Czy uda się zablokować budowę gazociągu na dnie Bałtyku
Pomysł wygląda niewinnie, na zwykły interes. Rosyjski koncern gazowy Gazprom, zachęcony sukcesem przecinającego Bałtyk Gazociągu Północnego zwanego Nord Stream, chciałby dołożyć bliźniaczą rurę Nord Stream 2. Trasa w obu przypadkach jest podobna, z okolic Petersburga do meklemburskiego Greifswaldu. Rosjanie znaleźli kontrahentów, przedsięwzięcie chcą współfinansować firmy energetyczne z Niemiec, Francji, Austrii, Wielkiej Brytanii i Holandii. Są pieniądze, są polityczni sprzymierzeńcy, są gotowe dziesiątki tysięcy kilkunastometrowych stalowych rur czekających w nadbałtyckich portach. Jeśli wszystko pójdzie po myśli Rosjan, kładzenie rury na dnie Bałtyku ruszy pełną parą w 2018 r., a gaz ziemny z Syberii miałby nią popłynąć w 2020 r.
Gazprom zachwala plusy. Europa rozstająca się z węglem albo – jak w przypadku Niemiec – z energetyką atomową potrzebuje coraz więcej gazu. Podwojony Nord Stream będzie tłoczył do 110 mld m sześc. rocznie (dla porównania: polskie potrzeby to 16,5 mld). Wysoki koszt inwestycji, ok. 10 mld euro, zrównoważy brak opłat tranzytowych.
Polska i tocząca wojnę z Rosją Ukraina jednak gorąco protestują, bo zmniejszenie przesyłu w ich gazociągach tranzytowych pozbawi je nie tylko opłat za pośrednictwo, ale też wystawi na kaprysy Rosji, bo ta będzie już miała inną drogę przesyłu na Zachód. Z tego samego powodu na „nie” są państwa bałtyckie. Wschodnie państwa Unii argumentują, że budowa służy umacnianiu rosyjskich wpływów. Gazprom pozostaje największym dostawcą gazu ziemnego do UE i zachowa dominującą pozycję jeszcze przez co najmniej dwie dekady. Nie ma więc co go żałować, tym bardziej że Rosja nie życzy dobrze zjednoczonej Europie, a rosyjscy politycy i stratedzy nie ukrywają, że gaz i ropa naftowa to obok m.in.