Pewnego dnia, a było to w latach 90., mieszkańcy miasta Santa Clara zobaczyli pierwszego sekretarza partii w swojej prowincji jadącego do pracy... na rowerze. Po upadku ZSRR, który ze względu na amerykańską blokadę wyspy utrzymywał gospodarkę Kuby, bieda zapiszczała; bywało, że zaglądał głód. W trudnych latach widok lidera lokalnej nomenklatury, który rezygnuje ze służbowego auta na rzecz roweru, budził powszechną sympatię. Ów sekretarz pokazywał, że partia jest z ludem naprawdę.
Nazywał się Miguel Diaz-Canel, jest teraz wiceprezydentem Kuby, a wkrótce – prawdopodobnie w lutym – zostanie przywódcą kraju. Gdy pięć lat temu został numerem dwa u boku Raula Castro, zachodnia prasa pisała, że rywale w wyścigu o władzę w partii postarają się go zniszczyć, a przeciwnicy za granicą – zdyskredytować. I że jedni i drudzy będą szukać w jego życiorysie haków, na których go powieszą. Znaleźli, że miał długie włosy i hipisował.
Najcięższy grzech delfina kubańskiej rewolucji to jak na razie jego technokratyzm bez charyzmy. Czyli żaden. Zarzut oponentów i politycznych emigrantów, że pozostaje lojalny wobec Raula – zatem zmian politycznych nie będzie – trąci niedorzecznością. Jakżeż miałby zajść tak wysoko w hierarchii władzy, gdyby nie był lojalny?
O ile więc nie zdarzy się coś nieprzewidywalnego, Diaz-Canel będzie pierwszym przywódcą Kuby urodzonym po rewolucji i pierwszym bez partyzancko-wojskowej przeszłości, ubranym w guayaberę, względnie garnitur, bez prawa zakładania oliwkowego munduru – rozpoznawalnego logo rewolucji brodaczy.
Było przed nim kilku, w których upatrywano delfinów, ale wypadli z kolejki: Roberto Robaina i Felipe Perez Roque (obaj byli szefowie dyplomacji) i Carlos Lage (były wiceprezydent). Zbyt ambitni, nierozważni, gadatliwi.