Prezydent Emmerson Mnangagwa obiecuje, że do lata zorganizuje pierwsze prawdziwie demokratyczne wybory w historii Zimbabwe: zaprosi na nie nawet obserwatorów z ONZ i Unii Europejskiej, którym jego poprzednik Robert Mugabe zabronił przyjeżdżać na kolejne głosowania jeszcze w 2000 r. Ten ostatni został odsunięty od władzy w listopadowym puczu wojskowym, a jego następca chce dzięki głosowaniu udowodnić, że nie jest po prostu kolejnym dyktatorem. Choć równocześnie nie pozostawia dawnego patrona na lodzie.
Mugabe nie tylko dostał od następcy 10 mln dol. z państwowego budżetu, ale poza pensją zrównaną z uposażeniem prezydenta ma zagwarantowane przeloty pierwszą klasą na leczenie w zagranicznych klinikach, wymieniane co kilka lat trzy samochody z refundowaną benzyną, a także opłacany z kieszeni podatnika 20-osobowy personel. Państwo ma wybudować też dla Mugabego rezydencję z pięcioma sypialniami dla rodziny, trzema dla gości, biurem, basenem i dwoma garażami. Mugabe o przyszłość nie ma się więc co martwić. Gorzej z jego żoną Grace: po tym, jak straciła dyplomatyczny immunitet, jej ekstradycji zapewne zażądają prawnicy modelki z RPA, którą małżonka byłego dyktatora kiedyś pobiła.