W swoim pierwszym orędziu o stanie państwa Donald Trump zademonstrował swe znane walory politycznego komiwojażera, zręcznie reklamującego sprzedawany towar. Wycisnął, co się da, z opowieści o amerykańskiej gospodarce, która rzeczywiście ma się dobrze – PKB rośnie, bezrobocie jest rekordowo niskie, a giełda pnie się w górę, na czym korzystają miliony Amerykanów. Probiznesowa polityka Trumpa i Republikanów (obniżka podatków i deregulacja) wspomagają boom ekonomiczny, chociaż zaczął się on jeszcze za Obamy i trwa dzięki dobrej koniunkturze na całym świecie.
Trump wyeksploatował też do maksimum motyw patriotyczny – nigdy jeszcze orędzia nie były tak obficie okraszone przedstawianiem przez mówcę „świadków”, zaproszonych na tę okazję „zwykłych” Amerykanów, którzy wyróżnili się dokonaniem niezwykłych czynów, aktów bohaterskich lub altruistycznych, które inspirują i wprowadzają nastrój narodowej harmonii.
Trump wyciąga rękę do demokratów
Bo to właśnie – narracja jedności ponad podziałami, ponadpartyjnego pojednania – miało być głównym przesłaniem orędzia. Trump wyciągał rękę do demokratów, mówiąc na przykład o potrzebie poprawy losu biednych, obniżki cen leków, naprawy infrastruktury transportu, a nawet płatnych urlopów rodzinnych. Czyli o wszystkim, co obiecywał jego poprzednik Barack Obama.
Przede wszystkim zaś prezydent wezwał demokratów do historycznego kompromisu w sprawie imigracji: poprze legalizację pobytu w USA, a nawet przyznanie obywatelstwa setkom tysięcy „dreamersów” (marzycieli), czyli nielegalnych imigrantów, którzy przyjechali do USA z rodzicami jako dzieci – ale w zamian opozycja zgodzi się na budowę muru na granicy z Meksykiem i zastąpienie imigracji „łańcuchowej”, czyli na zasadzie łączenia rodzin, imigracją według kryterium wykształcenia i kwalifikacji.
Wyciągnięta ręka Trumpa zawisła w powietrzu. Fragmenty mowy w duchu narodowej zgody tylko republikanie oklaskiwali na stojąco. Kiedy prezydent chwalił się spadkiem bezrobocia wśród Afroamerykanów, czarnoskórzy kongresmani siedzieli z kamiennymi twarzami. Byli ubrani w kolorowe stroje z materiałów wyprodukowanych w Ghanie – jednym z tych afrykańskich krajów, które Trump nazwał niedawno „gównianymi”.
Chłodu, z jakim demokraci przyjęli jego gesty, nie tłumaczą tylko animozje spowodowane ksenofobiczną retoryką prezydenta. Oferta w sprawie imigracji przypominała cukierek zaprawiony trucizną. Bo zaraz po obietnicy poparcia legalizacji zagrożonych deportacją „dreamersów” rozprawiał o nielegalnych imigrantach, którzy gwałcą i zabijają. Jako przykład podał gang MS-13, który składa się z Latynosów z Salwadoru. I dodał, że wszyscy Amerykanie to „marzyciele”, a więc latynoscy dreamersi nie mogą rościć pretensji do moralnej wyższości z racji swej krzywdy.
Po orędziu, przyjętym dobrze przez 75 proc. społeczeństwa, słupki poparcia dla Trumpa wzrosną, podobnie jak wszystkim prezydentom przy takich okazjach. I podobnie jak samemu Trumpowi po udanym przemówieniu w Kongresie w lutym ubiegłego roku, kiedy przez chwilę wydał się „prezydencki”. Tyle że zaraz potem zaprzepaścił cały ten kapitał swoimi tweetami i zachowaniem w duchu konfrontacji, zaostrzającym podziały i konflikty, przeczącym jego własnym deklaracjom.
Czy teraz historia się powtórzy? Jeżeli koncyliacyjne motywy w orędziu były próbą ustawienia się Trumpa ponad podziałem republikanie – demokraci, usiłowaniem „triangulacji”, to jest ona skazana na niepowodzenie. Tegoroczne wybory do Kongresu raczej pogłębią, niż osłabią polaryzację. Demokraci nie ustąpią w obronie imigracji na zasadzie łączenia rodzin. Trudno im będzie jednak sprzeciwiać się takim popularnym inicjatywom prezydenta jak naprawa infrastruktury czy płatne urlopy rodzinne. Pytanie tylko, czy poprą je dominujący na Kapitolu republikanie.