Polska wróciła na języki świata, choć niekoniecznie w sposób, jaki by chciała. Sprawa nowelizacji ustawy o IPN i konfliktu wokół niej na linii Warszawa–Tel Awiw poruszyła nawet tureckie media. Nie przypadkiem: Turcy mają wieloletnie doświadczenia w dziedzinie uchwalania prawdy historycznej, szczególnie tej związanej z Ormianami. Wnioski z tamtejszej debaty są takie, że – podobnie jak to jest w przypadku poszczególnych ludzi – tylko silny tożsamościowo i politycznie naród jest w stanie przyjąć odpowiedzialność za złe czyny swoich ziomków z przeszłości. A wypieranie ich, tym bardziej zakazywanie mówienia o nich, jest oznaką słabości złożonej ze strachu i udawanej siły.
Obecny kryzys rozpoczął – choć nie wywołał – lider izraelskiej opozycji Ja’ir Lapid. Napisał, że „polskie obozy śmierci istniały i żadne prawo tego nie zmieni”. Była to reakcja na wspomniany projekt nowelizacji ustawy o IPN. Dlaczego jednak Lapid to napisał, mimo że to oczywiste kłamstwo, a relacje polsko-izraelskie były dotychczas wzorowe? Bo mógł. Mógł wykorzystać tę sprawę do wewnętrznych izraelskich rozgrywek, bo międzynarodowa pozycja Polski w ostatnich dwóch latach tak osłabła, że koszty takiego starcia będą dużo mniejsze niż zyski Lapida w krajowej polityce. Coraz słabsza Polska udaje silną. I sama prowokuje, aby to wykorzystać.
Kryzys w relacjach z Izraelem to zresztą kryzys polskiej dyplomacji w pigułce. Rok temu minister Witold Waszczykowski zlikwidował stanowisko pełnomocnika MSZ ds. kontaktów z diasporą żydowską. Nieoficjalnie mówiono wówczas przy al. Szucha, że jesteśmy najważniejszym adwokatem Izraela w Unii Europejskiej, więc o dobre relacje z tym państwem nie musimy szczególnie zabiegać. Dlatego gdy później samo MSZ sygnalizowało, że nowelizacja ustawy o IPN może wywołać kryzys dyplomatyczny, autor nowelizacji, czyli Ministerstwo Sprawiedliwości, nie reagował.