Miał być jedynie figurantem na przeczekanie, a tymczasem prezydent Ekwadoru Lenín Moreno coraz bardziej pogrąża swojego poprzednika i równocześnie potencjalnego następcę Rafaela Correę. Ten ostatni stał na czele państwa przez 10 lat i tajemnicą poliszynela było, że chciał powrócić na fotel głowy państwa – w tym celu w 2015 r. wykreślił z konstytucji limity kadencji. Ekwadorczycy masowo zażądali jednak ich przywrócenia w referendum zorganizowanym przez obecnego prezydenta.
Moreno był zastępcą i członkiem ugrupowania Correi, który myślał, że Lenín przetrzyma dla niego urząd (coś jak Putin i Miedwiediew). Ale krótko po zeszłorocznym zaprzysiężeniu nowy prezydent zmienił kurs: zbliżył się ze skonfliktowanymi z Correą rdzennymi mieszkańcami Amazonii, wielkim biznesem oraz prywatnymi mediami, odciął się od ściganych za korupcję bliskich współpracowników poprzednika, a nawet publicznie oskarżył go o... zainstalowanie ukrytej kamery w pałacu prezydenckim.
Przywrócenie limitów kadencji stawia Moreno nie tylko w opozycji do jego poprzednika, ale także wielu innych przywódców w regionie: Daniel Ortega z Nikaragui wykreślił kadencyjność z konstytucji w 2014 r., w Boliwii Evo Morales będzie się ubiegał o czwarty mandat (mimo że wcześniej jego rodacy odrzucili taką możliwość w referendum), w Hondurasie Juan Orlando Hernández został w zeszłym miesiącu zaprzysiężony na kolejną kadencję pomimo wyraźnego zakazu w konstytucji, co wywołało ogólnonarodowe zamieszki. Na tym tle prezydent o rewolucyjnym imieniu Lenín okazuje się prawdziwym demokratą.