Pięć lat temu, po ponad pół wieku powolnego upadku, Detroit oficjalnie ogłosiło bankructwo. Przez lata jednym z symboli staczania się miasta był budynek dworca, chętnie uwieczniany na zdjęciach z gatunku ruin-porn (pornografia dewastacji), który zrodził się przy okazji. Po bogato zdobionym wnętrzu w stylu beaux-arts, wysokich sklepieniach podpartych marmurowymi kolumnami i monumentalnych oknach łukowych zostały powybijane szyby, odrapane ściany z gołej cegły i zardzewiałe, widoczne gołym okiem elementy konstrukcyjne. W tej surowej scenerii jesienią zeszłego roku odbyła się elegancka gala – wnętrze zrujnowanego dworca wreszcie się na coś przydało. Pierwszy raz od 30 lat.
Na „Homecoming”, bo tak się nazywała gala, zjechały majętne i wpływowe osoby związane z miastem, pragnące się zaangażować w jego odnowę. „Wyburzenie nie wchodzi w grę, jedyne pytanie to, kiedy i jak ten budynek zostanie zrewitalizowany” – mówił do gości rozentuzjazmowany Matthew Moroun, przedstawiciel rodziny, do której dworzec należy i która od lat próbuje tchnąć w niego nowe życie. Wśród zebranych zapewne znajdzie się inwestor („To zrujnowany, ale jednak klejnot. Jak Koloseum czy Akropol” – mówił „Detroit Free Press” jeden z nich), a Morounowie mogą teraz liczyć na rewitalizację bardziej niż kiedykolwiek, bo do miasta wreszcie wróciła koniunktura.
Motor City
Jeszcze kilka lat temu mówiono o nim upadła metropolia, miejskie cmentarzysko. Detroit padło ofiarą długotrwałych trendów makroekonomicznych, złego zarządzania i braku wizji urbanistycznej. A gdy Ameryka borykała się ze skutkami deindustrializacji i wielkiego krachu ekonomicznego, urosło do rangi symbolu. Ucieleśniało bowiem koniec pewnej epoki w dziejach supermocarstwa, kryzys wartości, na których je zbudowano, wyczerpanie (przynajmniej tymczasowe) mitu o amerykańskim śnie.