Znajomy Egipcjanin, były opozycjonista z placu Tahrir, zwrócił mi uwagę, że padło prawie trzy razy więcej głosów przeciwko obecnemu prezydentowi niż cztery lata temu. Zaraz po zamknięciu lokali wyborczych 28 marca pojawiły się pierwsze sondażowe wyniki. Według nich na urzędującego Abdela Fattaha al-Sisiego nie zagłosowało prawie 9 proc. biorących udział w wyborach. Nieoficjalnie uzyskał więc ok. 91 proc. głosów. – Jest na równi pochyłej – przyznał gorzko mój znajomy. Cztery lata temu Sisi dostał 97 proc.
Wybory w Egipcie plebiscytem na temat prezydenta Sisiego
Również Sisi te wybory od początku traktował z przymrużeniem oka. Kilka miesięcy wcześniej próbował wydłużyć sobie kadencję z czterech do sześciu lat. Potem podległe mu służby „przekonały” – aresztem lub groźbami – wszystkich potencjalnych konkurentów do rezygnacji z kandydowania. W końcu, zaskoczony skutecznością podwładnych, Sisi musiał w ostatniej chwili namawiać jednego ze swoich największych zwolenników do startu, żeby nie być sam na karcie do głosowania.
Siłą rzeczy wybory stały się plebiscytem na temat Sisiego. Prezydent zamiast walczyć z rywalami, skupił się więc na walce o jak najwyższą frekwencję. I poległ. Cztery lata temu wyniosła ona 47 proc., choć wybory odbywały się w chaosie politycznym, jaki powstał po zamachu wojskowym, w którym gen. Sisi i jego koledzy ze sztabu obalili nieudolnego i porywczego, ale demokratycznie wybranego Mohameda Morsiego z Bractwa Muzułmańskiego. Teraz przy pełnym zaangażowaniu aparatu państwa do urn poszło zaledwie 40 proc. uprawnionych.
Nacisk był bardzo wymierny: od 3 do 9 dol.