W Budapeszcie na ulicach zdarza się, że częściej od języka węgierskiego słychać angielski. Kawiarniana, rozpolitykowana stolica, którą zalewają tabuny turystów, to osobna planeta, krążąca po orbicie swoim tempem, z dala od węgierskiej prowincji. Bo poza 1,7-milionowym Budapesztem wszystko jest prowincją – taka jest przepaść między nim a drugim pod względem liczby ludności, 200-tysięcznym Debreczynem. Leży on na biednym wschodzie, na terenach wielkiej puszty, która rozciąga się nostalgicznymi stepami i polami zasianymi po nieboskłon. Trudno o większe skrajności.
Ja zaś wybieram się na południe. Do Peczu, który łączy w sobie sprzeczne żywioły Budapesztu i Debreczyna. Intelektualny, z niezłym uniwersytetem, a jednocześnie pielęgnujący wizerunek miasta robotniczego z powodu działających tu w czasach komunizmu kopalni węgla kamiennego i uranu. Zawsze trochę niepokorny, w latach transformacji przechodził z rąk prawicy do lewicy, i z powrotem. Z ponadstuletnim doświadczeniem okupacji tureckiej, po której został stojący na środku rynku meczet.
O Peczu głośno było w grudniu, kiedy Donald Tusk, odbierając doktorat honoris causa, wygłosił tu mowę, w której zadeklarował miłość do Europy i bezalternatywność liberalnej demokracji. A także skrytykował tych, którzy wykorzystują język ksenofobii do celów politycznych. „Nie będzie Europy, jakiej pragniemy, jeśli damy ją sobie odebrać naszym politycznym barbarzyńcom” – mówił przed skonfundowaną wierchuszką lokalnego Fideszu.
Partia Orbána rządzi w mieście od dziewięciu lat i zaplanowane na 8 kwietnia wybory parlamentarne chce wygrać, wykorzystując wszystko to, co potępił Tusk. Na obrzeżach miasta wiszą plakaty z wizerunkami George’a Sorosa sterującego liderami opozycji oraz twarzami migrantów z napisem STOP.