Mówią, że nie są w stanie oglądać ulubionych filmów akcji, gdzie jest dużo wystrzałów, bo natychmiast odżywa w nich TO. TO, czyli wspomnienie masakry, którą przeżyli w szkole w miasteczku Parkland na Florydzie, gdzie w połowie lutego 19-latek zastrzelił z karabinu AR-15 14 uczniów, trzech nauczycieli i ranił kilkanaścioro innych.
Tydzień przed Wielkanocą wraz z uczniami z Parkland swój sprzeciw, wściekłość i rozpacz wykrzyczało przed Kapitolem w Waszyngtonie 200 tys. demonstrantów z różnych części Ameryki, a mniejsze marsze nazywane marszami o swoje życie („March for Our Lives”) i pikiety odbyły się w ponad 700 miastach w USA i blisko 40 na świecie. „Ilu jeszcze?”, „Nigdy więcej” – niektóre hasła z transparentów.
Padają słowa, że to rewolucja. Uczniowie domagają się od polityków, by przestali przyjmować fundusze od potężnego Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA), które promuje broń niczym lek na całe zło świata, a jej posiadanie jako niezbywalne prawo człowieka. Żądają zaostrzenia przepisów dotyczących dostępu do niektórych rodzajów broni.
Uczniowie z Parkland poruszyli Amerykę o wiele bardziej niż oburzeni po masakrach z ostatnich lat, m.in. w Orlando i Las Vegas. „Niemal wszędzie na świecie kogoś, kto by zaproponował, aby każdy dorosły obywatel nieskazany za przestępstwo mógł nosić naładowaną broń – na wierzchu lub w ukryciu – w barze, knajpie czy klasie, ludzie wysłaliby na badania psychiatryczne” – pisze w „The New York Review of Books” historyk Adam Hochschild. I dalej: gdyby „w odpowiedzi na masakrę ktoś zasugerował, że więcej z nas powinno być uzbrojonymi, ludzie w większości krajów zapytaliby: »czym się upaliłeś?«”.
Jednak nie w Ameryce – i to pomimo że obywatel tego kraju ma 10-krotnie większe szanse stania się ofiarą zabójstwa z broni palnej niż obywatele innych dostatnich krajów; i mimo że w ostatnim półwieczu od broni palnej w USA zginęło więcej ludzi (cywilów) niż amerykańskich żołnierzy we wszystkich wojnach, jakie prowadziły Stany Zjednoczone.