Ochłodziły się stosunki między Chinami i Australią. Zrobiło się mroźnie, przyznaje australijski premier, broniący australijskich wartości, liberał Malcolm Turnbull. Idzie o ograniczenia zagranicznego wpływu na proces polityczny. Wśród propozycji rządu Turnbulla znalazły się restrykcje dla zagranicznego wsparcia finansowego dla partii i organizacji pozarządowych, w tym charytatywnych. Mowa o zwiększeniu kar wymierzanych za szpiegostwo i rozgłaszanie nieprawdziwych informacji oraz o wymogu rejestracji byłych polityków, lobbystów i menedżerów, jeśli zabiegają o wpływy w polityce w imieniu zagranicznych podmiotów.
Pomysły o takim zasięgu to środki kłopotliwe, wręcz niebezpieczne dla liberalnej, otwartej demokracji, np. rykoszetem dostaną sygnaliści informujący o nieprawidłowościach w zatrudniających ich instytucjach. Są jednak odpowiedzią na ostrzeżenia wywiadu o rosnących wpływach Chin. Za bezpośredni pretekst dla forsowania zaostrzenia prawa posłużył skandal wokół byłego już senatora Partii Pracy Sama Dastyariego. Zrezygnował z mandatu, gdy wyszły na jaw jego bardzo bliskie powiązania z chińskim biznesmenem. Przedsiębiorca, bardzo bogaty imigrant z Chin, opłacał koszty podróży senatora i spłacił jego ugodę sądową. Z kolei senator, jako jeden z niewielu australijskich polityków, popierał roszczenia Pekinu na Morzu Południowochińskim, polu poważnego konfliktu o globalnych reperkusjach.
Światło na Pekin
Forsowanie nowych rozwiązań zwiększających australijskie bezpieczeństwo nie podoba się Chińczykom, gdyż sama dyskusja stawia ich w niezręcznym położeniu. Cień podejrzeń to afront, nie pozostają więc dłużni. Atmosfera sprzyja powtarzaniu dementowanych przez obie strony plotek i uszczypliwości. Chińskie władze przestrzegły swoich studentów uczących się w Australii o czyhających na nich zagrożeniach.