„Ekstremalne pomysły w czarującym opakowaniu” – piszą o nim holenderscy komentatorzy. Pozuje na dandysa, nosi się elegancko. Sprowadził z domu do parlamentu gabinetowy fortepian. Jest mu potrzebny do relaksu, w przerwach obrad grywa Brahmsa, Schuberta i Bacha. Dopiero co skończył 35 lat, a zdążył napisać kilka książek, w tym m.in. rozprawę doktorską i dwie powieści. Dorobek literacki i klasyczne wykształcenie (łacina i greka w liceum, prawo, historia i filozofia na uniwersytecie) pozwalają mu staroświeckość uzupełnić o rys myśliciela. Jak mówi, jest przecież najważniejszym intelektualistą w Holandii.
Tenże intelektualista zapowiada katastrofę. Nadciąga nad Holandię, Europę i Zachód, zniszczy pozytywne owoce tradycji judeochrześcijańskiej. Jesteśmy bowiem tam, gdzie był Rzym ulegający naporowi wielkich migracji. Zachód cierpi na zaburzenie autoimmunologiczne, odporność została osłabiona przez elity polityczne i intelektualne, ulegające szkodliwej poprawności i postkolonialnemu poczuciu winy. Przez wyrwy w zdrowej tkance wnikają obce wartości, trwa inwazja zagrożeń niesionych przez muzułmańskich imigrantów i uchodźców. Ich przyjmowanie to wstrzykiwanie przestępczości. Ściąganie imigrantów rozrzedzi społeczeństwo i Holendrzy będą występować w Holandii w ilościach homeopatycznych itd.
Narodowe wartości
Baudet to polityk roku 2017 według plebiscytu, który od lat przeprowadza „EenVandaag”, program publicystyczny nadawany w porze najwyższej oglądalności w telewizji publicznej. Nagradzano go za świeżość, styl i poglądy. Jego ideowy kolega Geert Wilders wygrywał ten ranking czterokrotnie. A że to w Holandii rodzą się polityczne trendy, które później rozkwitają w Europie, i to stamtąd pochodzili dotychczasowi pionierzy europejskiego prawicowego populizmu, słychać wśród centrystów ostrzeżenia, że nadchodzi czas Baudeta, który może się okazać groźniejszy niż Wilders.
Wystarczyły dwa lata, by z szefa centrum analitycznego i komentatora polityki wyrósł na wschodzącą gwiazdę europejskiego prawicowego populizmu. Swoją partię, Forum na rzecz Demokracji (FvD), założył w 2016 r., kilka miesięcy przed wyborami. Zdobył w nich zeszłej wiosny zaledwie 1,8 proc. głosów, co jednak dało mu dwa miejsca w parlamencie. Holendrzy są zwolennikami możliwie najszerszej reprezentacji wyborczej, nie stawiają progów, głosy w zasadzie się nie marnują, więc do parlamentu wchodzą także bardzo małe, bywa że ekscentryczne ugrupowania.
Dziś sondaże dają partii Thierry’ego Baudeta 16 miejsc w izbie niższej parlamentu (na 150), co lokuje ją na trzecim miejscu – tuż za zielonymi (17 miejsc) i partią obecnego premiera, centroprawicowego liberała Marka Ruttego (25). W szeregach przybywa członków, rośnie młodzieżówka. Poparcie dla Baudeta deklaruje raptem ok. 10 proc. pytanych, co wystarczy, by liczyć się w rządowych układankach i – o ile ma się zdolność koalicyjną – myśleć o władzy. Baudet się po nią wybiera. Urzędu premiera nie pragnie, ale zadania się podejmie, bo przecież ktoś musi ratować kraj stojący nad przepaścią. I Europę, która upada na własne życzenie.
Najnowszym sprawdzianem FvD miały być marcowe wybory samorządowe. Choć z reguły są zdominowane przez kwestie lokalne i takież komitety, to partii udało się dostać do rady Amsterdamu. Znów – to tylko trzy miejsca na 45, ale wcześniej politycy pokroju Baudeta i spółki nie mieli tam czego szukać – tleniony blondyn Geert Wilders, weteran holenderskiej radykalnej prawicy, nawet nie próbował stawać do rywalizacji w tej liberalnej metropolii. A Baudet, który sam mieszka nad amsterdamskim kanałem, zdołał zbudować w najważniejszym mieście kraju symboliczny przyczółek.
Baudet nie wali na oślep. Także w liberalnej Holandii, wyrozumiałej dla łamaczy tabu, głoszenie skrajnych idei ma swoje ograniczenia. Nawet politycy deklarujący rozbrat z polityczną poprawnością, ale myślący o porządnym wyniku wyborczym, stronią od jawnego rasizmu, postulują obronę praw kobiet i osób homoseksualnych. Prawica holenderska broni tych tzw. holenderskich wartości i na cel bierze konserwatywny islam. Baudet, dla którego pierwszym dorosłym doświadczeniem politycznym był 11 września, też to robi. Proponuje zakaz zakrywania twarzy w przestrzeni publicznej, zgłasza pomysł nauczania historii Holokaustu we wszystkich szkołach. A jednocześnie w życiu prywatnym związał się z uchodźczynią z Iranu.
Jeśli oddolnie narodowe wartości rozcieńcza intensywna imigracja i wielokulturowość, to suwerenność Holandii podważana jest przez ponadnarodowe projekty integracyjne, takie jak Unia Europejska, przekonuje Baudet w doktoracie. We wstępie dziękuje za inspiracje m.in. Leszkowi Kołakowskiemu, przywołuje sukcesy wyborcze polityków grających nacjonalistyczną kartą, w tym Lecha i Jarosława Kaczyńskich.
Praca, napisana pod kierunkiem m.in. Rogera Scrutona, konserwatywnego filozofa brytyjskiego, to gloryfikacja silnego państwa narodowego, mającego być ratunkiem przed odpersonalizowanymi organizacjami międzynarodowymi kontrolującymi życie obywateli. Bez państwa narodowego nie można egzekwować prawa, korzystać z globalizacji, utrzymać demokracji i pielęgnować tożsamości. Baudet optuje za nacjonalizmem otwartym i wielokulturowym, suwerennym kosmopolityzmem, co sprowadza się do opinii, że przyjezdni muszą przyjmować zasady obowiązujące na miejscu. Podobnie jak kiedyś hugenoccy zbiegowie, po których lider FvD odziedziczył francuskie wersje imion i nazwisko.
Pożyczył od Scrutona – i machnął o tym książkę – termin „ojkofobia”, oznaczający odrzucenie rodzimej kultury. Krytycy zarzucają mu jednak, że pod pseudointelektualizmem, będącym mieszanką psychoanalizy Zygmunta Freuda ze „Zmierzchem Zachodu” Oswalda Spenglera, przemyca treści ukryte i zwyczajnie niebezpieczne. Brak szacunku Baudeta dla współczesnej sztuki przypominać ma nazistowski stosunek do sztuki zdegenerowanej albo roli przypisywanej sztuce przez stalinizm i maoizm.
Czerwone linie
Spotkał się z Jaredem Taylorem, amerykańskim białym supremacjonistą, ideologiem ruchu skupiającego m.in. Ku Klux Klan, zwolennikiem tezy, że biała rasa jest na granicy wymarcia. Fascynuje go Marine Le Pen. Nie oponował, gdy jego zastępca stwierdził, że są dowody naukowe na to, iż czarnoskórzy mają niższy poziom inteligencji. Jego powieść „Warunkowa miłość” została zapamiętana głównie z obserwacji, jakoby kobiety lubiły być gwałcone. Twierdzi, że panie wolą samców alfa, myślą „tak”, gdy mówią „nie”, i nie chcą mężczyzn, którzy je szanują.
W 2016 r. zaangażował się w referendum przeciw umowie stowarzyszeniowej Unii Europejskiej z Ukrainą. Przy ledwie 32-procentowej frekwencji (holenderska średnia wyborcza to ok. 80 proc.) 61 proc. było przeciw. Parlament się jednak postawił i wbrew opinii wyrażonej w referendum umowę przyjął. Baudet nazwał tamto głosowanie morderstwem demokracji.
W tym samym roku wziął udział w zjeździe eurosceptyków w kopalni soli w Wieliczce, zwołanym pod hasłem „Dobrobyt Europy po UE – podstawy ekonomiczne bezpiecznego rozwoju Europy”. Uczestnicy zgodnie doszli do wniosku, że Unia pasożytuje na osiągnięciach Europy i nie jest potrzebna. Brexit uznali za błogosławieństwo i początek sanacji kontynentu. Była mowa o osi Paryż–Warszawa–Moskwa (Rosjanie mieliby wnieść wkład w budowę silnej Europy narodów). Baudet, wtedy jeszcze przedstawiany jako publicysta, stwierdził w podsumowaniu, że UE jest organizacją antyeuropejską.
Jak to często bywa w przypadku populistów, miewa słuszne diagnozy. Unia faktycznie ma duże deficyty demokracji. Dlatego Baudet postuluje większy udział obywateli w polityce, bo są lepiej wykształceni niż 200 lat temu. Domaga się przełamania upartyjnienia życia publicznego, czegoś, co nazywa partyjnym kartelem. Chce – część z postulatów brzmi znajomo – szwajcarskiego modelu demokracji bezpośredniej, obsadzania stanowisk w państwie w drodze konkursu, a nie nominacji, wyboru burmistrzów i premiera w bezpośrednim głosowaniu, instalacji elektronicznego systemu liczenia głosów w parlamencie, by pociągać posłów do odpowiedzialności za ich decyzje.
Pomysł jest taki, by starą elitę zastąpić nową, i paradoksalnie Baudet, chłopak z dobrego domu, z wyższej klasy średniej, chce być biczem na establishment. Jak to populiści mają w zwyczaju, w obronę bierze tych, którzy czują się zagrożeni przez żądania mniejszości. Ma więc niejako dwie twarze: poważnego faceta z wyższych sfer i uciemiężonej ofiary lewicowych mediów i poprawności politycznej. W nieuchronnych porównaniach z Wildersem wypada nieźle. Kiedyś Baudet doradzał jego ludziom, teraz polują w tym samym rewirze i w lutym przegonił go w sondażach. Odbiera mu wyborców, bo jest mniej toporny. Program Wildersa sprowadza się do ataku na islam i muzułmanów, tymczasem Baudet broni całej zachodniej cywilizacji.
Podczas gdy Wilders nie chce władzy, Baudet na nią czeka. Dlatego Forum na rzecz Demokracji to rzeczywista partia, a nie dziwaczny ruch Wildersa, z jedynym członkiem w postaci lidera. Z drugiej strony Wilders, po latach policyjnej ochrony i życia w ukryciu, jest zaprawiony w walce. Baudet jeszcze nie wyszedł spod klosza, nie zaliczył żadnej kampanii, która mogłaby wykazać jego możliwości. A poprzyciągał ludzi z różnorodnymi poglądami, więc w jego partii może zatrzeszczeć.
Jak tego pokroju politykom udaje się osiągać aż tyle w wyjątkowo zamożnej i poukładanej Holandii? Kluczem do odpowiedzi są wątpliwości wokół holenderskiej tożsamości, poddanej próbie wielokulturowości. Do tego podczas niedawnego kryzysu zrodziła się obawa, że pokolenie dzieci, pierwszy raz od bardzo dawna, będzie żyło na niższej stopie niż generacja rodziców. Centryści i postępowcy chyba zbyt szybko ogłosili zwycięstwo w zeszłorocznych wyborach, okazało się, że wcale nie było pełne. Prawica nadal napiera, a pojawienie się Baudeta i jego postępy jeszcze mocniej wychylają Holandię w prawo.
Sęk w tym, że to nie jest tylko wewnątrzholenderska ciekawostka. Holandia coraz dalej przesuwa czerwone linie, dziś tolerowane są zachowania i poglądy nie do pomyślenia dwie dekady temu. Mimo to system się nie rozsypuje, rządy są stabilne, a radykałowie mają się gdzie wyszaleć, bo w parlamencie reprezentowane jest całe spektrum polityczne. Kłopot w tym, że te prądy promieniują na Europę. Być może nie byłoby amerykańskiej prawicy, być może nie byłoby Trumpa, a przynajmniej jeszcze nie teraz, i nie byłoby tak żywotnego europejskiego populistycznego eurocentryzmu bez holenderskiego przesuwania tabu.