Do Europy trafiły już pół tysiąca lat temu – na początku XVI w. przywiózł je do Hiszpanii konkwistador Hernán Cortés, który podpatrzył wykorzystanie lasek wanilii na dworze azteckiego władcy Montezumy. Z egzotycznego rarytasu szybko stała się nieodzownym składnikiem żywności, zwłaszcza lodów i innych słodyczy, napojów i kosmetyków.
Szybko też dla wanilii znaleziono tańszy zamiennik. Dziś w skali globu tylko 1 proc. tego aromatu pochodzi z natury. Pozostałe 99 proc. wrażeń dostarcza wanilina (ta od cukru wanilinowego), substancja uzyskiwana m.in. z ryżu, kory sosnowej, ligniny czy kreozytu, produktu suchej destylacji drewna.
Ryzykowne zajęcie
I byłyby sobie waniliowe laski nadal co najwyżej kulinarnym ekscesem, pokarmem smakoszy lub snobów, gdyby nie zmiana mód. Także mniej wyrobieni i zasobni konsumenci coraz częściej zwracają uwagę na pochodzenie składników, przyjmując założenie – z reguły słuszne – że co naturalne na talerzu, to zdrowe i dla ludzi, i dla środowiska.
Przełomowy okazał się 2015 r. i m.in. decyzja Nestlé o wycofaniu szeregu sztucznych dodatków. Za największą firmą przetwarzającą żywność podążyli inni potentaci. A to wszystko zbiegło się z mniejszymi niż zwykle zbiorami na Madagaskarze, skąd pochodzi 80 proc. eksportu tej przyprawy. I górka waniliowa gotowa.
Rosnące zapotrzebowanie i małe zbiory zaczęły windować cenę. Spekulanci zwietrzyli szansę i wyczyścili magazyny. Kupowali także niedojrzałe lub niezebrane owoce, a przetwórcy skracali okres konieczny do prawidłowego przerobienia wanilii. Cóż z tego, że produkt bywał przesuszony lub zalatywał pleśnią, skoro na wydrenowanym rynku sprzedawało się wszystko, bez względu na jakość.
Producenci – robią to zawsze i w każdej branży – uciekają się do sztuczek.