Bilety na pociąg z nadgranicznego chińskiego miasta Dandong do Pjongjangu właśnie się wyprzedały. Rezerwując w ostatnim tygodniu czerwca, można było liczyć na miejsce po 10 lipca. Oto praktyczny wymiar tzw. doktryny condo. Eksperci zajmujący się kryzysem koreańskim nazywają tak podejście prezydenta Donalda Trumpa, zasygnalizowane na szczycie w Singapurze 12 czerwca. Trump, z zawodu deweloper, przekonywał wtedy północnokoreańskiego przywódcę Kim Dzong Una, by zamiast wojny, robić biznes. Na przykład na zagranicznych turystach.
Pociąg szturmują głównie turyści chińscy. Miejsc brak, choć kolejarze podstawiają po 15 wagonów. Pasażerowie ruszyli, bo puściła polityczna tama. Jeszcze w listopadzie władze chińskie z zasady zakazywały organizowania grupowych wyjazdów do Korei Płn., wyjątkiem objęły biura podróży z dwóch prowincji zamieszkanych przez koreańską mniejszość. Zawieszono też bezpośrednie loty między stolicami obu państw, co było wyrazem chińskiej bezradności i zniecierpliwienia krnąbrnością Kima, wymachującego rakietami i ładunkami jądrowymi.
Polacy są wszędzie
Ale teraz jest odprężenie. Chiny i Korea Płn. są znów – jak mawiał Mao Zedong – bliskie sobie „jak usta i zęby”. Kim, który przez pierwsze sześć lat swoich rządów w ogóle nie wyjeżdżał za granicę, w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni odwiedził przewodniczącego ChRL Xi Jinpinga trzykrotnie. Wyskoczył do Singapuru, złożył wizytę w Korei Płd., w planach ma dalsze wyjazdy i kolejne szczyty, Trump obiecuje zaprosić go do Białego Domu. Sporo się pozmieniało, teraz więc to Chińczykom zależy na odkręcaniu lub przynajmniej łagodzeniu sankcji. Szukają sposobu na uzyskanie jakiegoś wpływu na Kima. Turyści mają być jednym z lewarów.
Korea Płn., wciąż kraj totalitarny, zaczyna jednak wyglądać na miejsce do spędzenia tyle atrakcyjnych, co ekskluzywnych wakacji.