Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Królowie dopalaczy

Turcja: słabe rządy silnej ręki

Antyamerykański protest w tureckim Diyarbakir. Antyamerykański protest w tureckim Diyarbakir. Sertac Kayar/Reuters / Forum
Turecki kryzys to lekcja dla innych demokracji, jak słabe są rządy silnej ręki.
Stosunki Turcji z Ameryką nie były tak złe od I wojny światowej.Chris McGrath/Getty Images Stosunki Turcji z Ameryką nie były tak złe od I wojny światowej.
Erdoğan jest dziś zamknięty w bańce lojalistów.Alkis Konstantinidis/Reuters/Forum Erdoğan jest dziś zamknięty w bańce lojalistów.

Artykuł w wersji audio

Gdy dwa lata temu Recep Tayyip Erdoğan umykał przeznaczeniu, pomogli mu Amerykanie. A konkretnie Steve Jobs. W lipcu 2016 r. doszło w Turcji do zamachu stanu. Prezydent był wówczas na urlopie nad Morzem Egejskim. Prawdopodobnie dostał cynk, że grupa komandosów leci po niego, i czmychnął w ostatniej chwili. W tym samym czasie do buntu przystępowały kolejne jednostki wojskowe i zapewne zamach by się powiódł, gdyby nie iPhone Erdoğana.

Jeszcze w trakcie ucieczki zadzwonił z niego do największej tureckiej telewizji informacyjnej. I na wizji, za pośrednictwem wideorozmowy, wezwał rodaków, aby wyszli na ulice i powstrzymali wojskowych. Udało mu się, utrzymał władzę. A teraz – niewdzięczny – obraził się na Amerykanów i zakazał używania iPhone’ów przez urzędników państwowych.

Erdoğan obraził się nie na żarty. Stosunki Turcji z Ameryką nie były tak złe od I wojny światowej. Obie strony okładają się sankcjami i zakazami wjazdu. Amerykanie obłożyli polityczną klątwą dwóch ministrów Erdoğana i wprowadzili wysokie cła na tureckie aluminium i stal. Turcy na razie odpowiedzieli taryfami na amerykański ryż, samochody i elektronikę, ale zapowiadają, że to dopiero początek. Spór zaszedł tak daleko, że w Turcji doszło już do kilku antyamerykańskich demonstracji (ponad 70 proc. Turków uważa USA za zagrożenie), w niedzielę wieczorem nieznani sprawcy ostrzelali ambasadę USA w Ankarze, a tureccy fryzjerzy odmawiają strzyżenia „na Amerykanina” (krótko po bokach, długo na górze), co do niedawna było hitem wśród młodych.

Wbrew tureckim interesom

Oficjalnie w całym tym sporze chodzi o amerykańskiego pastora przetrzymywanego – zdaniem prezydenta USA – bezpodstawnie w Turcji, pod zarzutami współpracy z terrorystami. Ale pójść na noże ze „strategicznym partnerem” i narazić przyszłości NATO z powodu jednego biedaka? Oczywiście można zrezygnować z racjonalnej oceny działań Trumpa i zlekceważyć ten wybryk. Ale jest jeszcze inna teoria. – Tak naprawdę Amerykanie dopiero dziś zdają sobie sprawę, że żadnego strategicznego partnerstwa z Turcją już dawno nie ma – uważa politolog Soner Cagaptay.

Według tej teorii Trump był przekonany, że po nałożeniu kolejnych sankcji Erdoğan zmięknie i zamiast rosyjskiego systemu ziemia–powietrze S-400 kupi od niego Patrioty. Że zerwie handlowe kontakty z Iranem, że przestanie się mieszać w Syrii i zwalczać tam Kurdów wspieranych przez Waszyngton. Erdoğan uważa, że to byłoby wbrew tureckim interesom. Udaje więc, że niczego nie rozumie, i nakręca narodową histerię przeciwko Zachodowi. Twierdzi, że to wszystko międzynarodowy spisek, który ma pogrążyć jego kraj w sztucznie wywołanym kryzysie gospodarczym. Problem w tym, że ten kryzys wcale nie jest sztuczny. A Trump ze swoimi sankcjami odegrał tylko rolę dopalacza.

Lira, turecka waluta, topnieje. Choć to może zbyt łagodne określenie – od początku roku wobec dolara straciła prawie połowę swojej wartości. I choć w zeszłym tygodniu nieco odrobiła, to długoterminowo zjazd jest rekordowy: jeszcze osiem lat temu za jednego dolara można było dostać dwie liry, dziś – prawie sześć. A bardzo możliwe, że to dopiero początek.

Tania lira sprawia, że wszystko, co jest wyceniane w dolarach, zaczyna być drogie. Pół biedy, jeśli chodzi o iPhone’y. Nieciekawie zaczyna się robić, gdy ceny ropy i gazu ziemnego w przeliczeniu na liry podwajają się. Nie, nie było żadnego skoku w globalnych cenach baryłki ropy – znów: cała zasługa w spadku wartości liry.

Wszystkie jednak problemy bledną wobec arcyproblemu, jakim jest dziś dla Turków dług zagraniczny. Tu jednak warto cofnąć się do samego początku rządów Erdoğana. Stara kemalistowska elita urządziła sobie folwark, który był gospodarczym skansenem. A dostęp do kapitału był reglamentowany przez władze. AKP Erdoğana doszła do władzy po największym kryzysie gospodarczym w historii republiki. Wygrała, bo obiecała m.in. rewolucję gospodarczą. I to jej się udało: w ciągu ostatnich 16 lat PKB Turcji zwiększył się dwukrotnie, miliony biednych Turków awansowało do klasy średniej.

Turcja na początku XXI w. zasłynęła dzięki anatolijskim tygrysom – małym i średnim firmom, często zarządzanym przez ludzi pobożnych. W poprzednim systemie nie mieliby szans z urzędami i bankami, które traktowały ich jak obywateli drugiej kategorii. To głównie za ich sprawą Turcja rozwijała się w tamtych latach w tempie 7–9 proc. PKB rocznie. I to właśnie sukces gospodarczy, obok politycznej emancypacji islamu, był powodem kolejnych zwycięstw wyborczych Erdoğana.

To się jednak skończyło w okolicach globalnego kryzysu gospodarczego 2008 r. Nie tylko ze względu na sam kryzys. Niemal jednocześnie w Turcji wyczerpały się proste źródła wzrostu, przede wszystkim tania siła robocza. Widząc to, Erdoğan zdecydował się na finansowe dopalacze.

Pozory siły

Tego właśnie potrzebował Erdoğan. Rząd turecki zaczął zachęcać krajowe firmy do zapożyczania się za granicą, szczególnie w dolarach. W szybkim tempie przywróciło to 7-proc. wzrost gospodarczy i rozpoczęło w Turcji epokę białych słoni; gigantycznych projektów budowlanych, których użyteczność okazała się co najmniej wątpliwa, ale sama ich budowa nakręciła gospodarkę. Turcja wybudowała w tym czasie tunel pod Bosforem, kilka imponujących meczetów i stadionów. Teraz kończy się budowa trzeciego, gigantycznego lotniska w Stambule. A w kolejce czeka jeszcze kanał, który pozwoli statkom ominąć Bosfor.

W końcu jednak zaczęli tracić zaufanie do systemu zbudowanego przez Erdoğana i wycofywać kapitał na Zachód. Ale żeby to zrobić, najpierw musieli sprzedać liry. To doprowadziło do upadku wartości tureckiej waluty, wybuchła inflacja, dziś już na poziomie 16 proc. I nagle okazało się, że tysiące tureckich firm, które posłuchały Erdoğana, zarabiając w coraz tańszej lirze, ma problemy ze spłacaniem pożyczek w coraz droższym dolarze.

Dla badaczki autorytaryzmu Eriki Frantz los Turcji to nauczka, co się może stać z państwem pozbawionym niezależnych instytucji. Jej wieloletnie badania na Michigan State University wykazały zależność między likwidacją państwa prawa, w tym niezależności instytucji, z inflacją. – Im więc silniejsze rządy autorytarne, tym wyższa inflacja – twierdzi. Przykład Wenezueli jest dla Frantz oczywisty. – Polega to na tym, że nawet rozmontowanie instytucji niezwiązanych bezpośrednio z finansami czy gospodarką tworzy presję, w tym przypadku na bank centralny, który już zastraszony podejmuje decyzje oczekiwane przez rządzących. Najczęściej są to decyzje prowadzące do poluzowania polityki pieniężnej i wyższej inflacji.

Jednocześnie to właśnie inflacja jest najgorszym wrogiem każdego autokraty. Wystarczy przypomnieć przypadki Zimbabwe Mugabego i Wenezueli Madury. Taki autokrata buduje swoją pozycję polityczną na pozorze siły. Może być skorumpowany, nieudolny w rozwiązywaniu problemów społecznych, ale imponuje wyborcom złudną kontrolą: kogoś wsadzi do więzienia, wybuduje jakiś stadion. Zapewnia zgniłe bezpieczeństwo – aż do momentu, gdy stanie mu na drodze coś, czego nie może kontrolować. I nie musi to być od razu obca armia. Wystarczy wirus, który niepostrzeżenie okrada ludzi z pieniędzy.

Ten wirus inflacji ma dwa źródła. Wewnętrzne, jeśli jest wynikiem złej polityki gospodarczej, i zewnętrzne, na które kraj o potencjale Turcji najczęściej nie ma wpływu – w obu przypadkach nie da jej się pokonać szybko i efektownie, do czego przyzwyczaili wyborców autokraci. Jednocześnie inflacja jest zagrożeniem dla każdego z nich, bo nie tylko „sprawiedliwie” karze zarówno ich zwolenników i przeciwników, ale też biednych i bogatych. W normalnych demokracjach taki kryzys można zażegnać, wymieniając władzę na taką, która ma lepszy pomysł na politykę gospodarczą. Dla autokraty zmiana polityki niesie ogromne koszty, bo byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do słabości. Erdoğan będzie więc brnął dalej.

Turcja jest więc dziś o krok od kryzysowej spirali, która w pesymistycznym scenariuszu może doprowadzić kraj do załamania gospodarczego. Gdy tureckie firmy nie będą już w stanie spłacać dolarowych pożyczek, zaczną bankrutować albo przynajmniej drastycznie ograniczać działalność. To nieuchronnie wywoła spowolnienie gospodarcze, wzrost bezrobocia i dalszą ucieczkę kapitału z kraju. Żeby wywieść kapitał, trzeba sprzedać kolejne liry. To jeszcze bardziej osłabi turecką walutę, doprowadzi do kolejnych bankructw i być może nawet recesji. Taki scenariusz zrealizował się pod koniec lat 90. w Azji Południowej i Europie Wschodniej. Kraje Ameryki Łacińskiej przerabiały go wielokrotnie w latach 80. i 90. Jedynym ratunkiem w takich sytuacjach wydaje się drastyczna podwyżka własnych stóp procentowych, aby zatrzymać ucieczkę kapitału.

Ale prezydent Turcji węszy spisek, uważa, że wysokie stopy procentowe są „narzędziem wyzysku”. Mówi, że do ich podwyższania ma przekonywać „zagraniczne lobby” lub nawet „syjoniści” i zachęca Turków do wymieniania dolarów na liry, aby tak ratować jej kurs. Twierdzi, że podwyższanie stóp procentowych wzmaga inflację, choć praktycznie wszyscy ekonomiści przekonują, że jest dokładnie odwrotnie. Bo przecież jeśli banki płacą więcej za przechowywanie u nich pieniędzy, to więcej ludzi się na to decyduje i wtedy mniej pieniędzy jest na rynku – a jak jest mniej, to są więcej warte. Stąd niższa – a nie wyższa – inflacja. Miałby tego nie wiedzieć ojciec tureckiego cudu gospodarczego?

Selekcja negatywna

Część ekspertów uważa, że wojna ze stopami to polityczny blef Erdoğana, bo w tym przypadku musi ważyć pomyślność kraju i swoją własną. Oprócz sukcesów gospodarczych drugim filarem jego władzy jest islam. Na początku swojej kariery Erdoğan był po prostu pobożnym politykiem, który potrafił rozwiązywać problemy wyborców. Z czasem jednak, gdy jego skuteczność osłabła, coraz mocniej podpierał się religią. Łamał kolejne zasady świeckiego państwa, wprowadził islam do szkół, publicznie tłumaczył Turczynkom, czego oczekuje od nich Allah, zaczął prześladować sprzedawców i konsumentów alkoholu.

Walka ze stopami procentowymi jest elementem tej kampanii, bo lichwa jest w islamie zakazana. Stąd wsparcie rządu dla bankowości islamskiej i deklarowany sprzeciw wobec używania stóp procentowych, które są w końcu lichwą, tyle że stosowaną przez bank centralny.

Mogłoby się wydawać, że skoro Turcy przez prawie 100 lat republiki jakoś z lichwą żyli, to w obliczu obecnego kryzysu jeszcze raz z niej skorzystają, aby uratować kraj przed katastrofą. Tyle że dla Erdoğana to byłaby polityczna klęska. Jeśli przez lata opowiada się ludziom o swojej boskiej legitymacji, to nie można nagle zapomnieć o lichwie. W ten sposób turecki autokrata stał się więźniem własnej polityki.

Wszystko to objawy choroby znacznie poważniejszej niż kryzys walutowy, bo wywodzącej się wprost z charakteru autorytarnej władzy. Stąd turecki kryzys jest nie tyle efektem chorobliwej żądzy władzy samego Erdoğana, ile rezultatem szeregu patologii nierozłącznie związanych z takim właśnie stylem rządzenia, opartym na jednostce.

W Turcji postępuje dziś selekcja negatywna. Praktycznie wszyscy politycy, którzy mieli coś do powiedzenia, zostali usunięci z otoczenia Erdoğana. Od polityki odszedł jego dawny współpracownik i były prezydent Abdullah Gül, niedawno tę drogę wybrał również były premier Ahmet Davutoğlu. Erdoğana otaczają dziś potakiwacze, którzy są w stanie pochwalić każdą bzdurę – z teoriami o stopach włącznie – i jednocześnie odciąć go od informacji o realnych skutkach jego polityki. Erdoğan jest dziś zamknięty w bańce lojalistów.

Czy taki scenariusz miał na myśli Jarosław Kaczyński, gdy cztery lata temu obiecywał, że „Polska będzie jak Turcja”? Dzisiaj cała opozycja szydzi z tamtych słów i pyta, kiedy do nas dotrze podobny kryzys? Uczciwie trzeba przyznać, że szefowi PiS chodziło raczej o odzyskanie podmiotowości w polityce międzynarodowej, a nie model rozwoju gospodarczego. Problem w tym, że PiS krok po kroku – być może nieświadomie – realizuje turecki scenariusz gospodarczy.

Przy doskonałej koniunkturze międzynarodowej i 5-proc. wzroście PKB polski rząd, zamiast oszczędzać na gorsze czasy, które niewątpliwie nadejdą, powiększa dziurę budżetową i zagraniczne zadłużenie. Tak jak w przypadku Turcji, pomyślność gospodarcza stała się głównym argumentem PiS w walce o głosy. Szybki wzrost ogranicza bezrobocie, podnosi płace i daje pieniądze na programy socjalne. Szczególnie te ostatnie, jak 500+, stały się szalenie skutecznym narzędziem politycznym, tyle że niemal niemożliwym do cofnięcia w razie kryzysu.

Międzynarodowa koniunktura kiedyś się jednak skończy. Uzależnienie poparcia politycznego od drogich programów socjalnych i szybkiego rozwoju gospodarki może skłonić wówczas PiS do włączenia finansowych dopalaczy, dokładnie tak, jak zrobił to Erdoğan: zacznie się zachęcanie do zagranicznych pożyczek i finansowania z nich wielkich projektów infrastrukturalnych, żeby tylko podtrzymać fikcyjny wzrost. Natychmiast pojawi się presja na obniżanie stóp procentowych. I wówczas nikt się nie sprzeciwi, bo – zgodnie z teorią Eriki Frantz – Narodowy Bank Polski, nauczony przykładami Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego, raczej nie podejmie walki, nawet jeśli formalnie pozostanie niezależny.

Tę właśnie historię oglądamy dziś nad Bosforem: zadłużenie, inflacja, ucieczka kapitału i zbliżające się załamanie gospodarcze. Wszystko to podlane nacjonalistycznym sosem, wizją nowych sojuszów, np. z Rosją – i Unii w roli politycznego straszydła. Turcja to przestroga, do czego może doprowadzić krytyczne osłabienie systemu politycznego, dla pozoru tylko zwane rządami silnej ręki.

Polityka 34.2018 (3174) z dnia 21.08.2018; Temat tygodnia; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "Królowie dopalaczy"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną