Pomysł, nad którym dyskutują prezydenci Serbii i Kosowa, jest taki. Punkt pierwszy: Serbia dostaje zamieszkane przez Serbów terytoria w Kosowie, a Kosowo – albańskojęzyczne tereny w Serbii. Punkt drugi: Serbia w jakiejś formie uznaje Kosowo, oba kraje mogą wejść do UE. Punkt trzeci: wszyscy są szczęśliwi.
Obie strony mają tu do ugrania całkiem sporo: prezydent Serbii Aleksandar Vuić, odzyskując północne Kosowo, odwraca choć w części skutki upokorzenia swego kraju w latach 90. i wyjęcia spod władzy Belgradu dużej części regionów zamieszkanych przez etnicznych Serbów. Dziś bowiem, warto wspomnieć, istnieją de facto trzy Serbie: jedna – ta właściwa, zasiadająca w ONZ, przewodzona przez Vuicia; druga – Republika Serbska w Bośni, część składowa Federacji Bośni i Hercegowiny, państwa coraz bardziej dysfunkcyjnego; oraz właśnie Kosowo Północne: miejsce zarządzane przez nie do końca wiadomo kogo, kraj „pomiędzy”, który patrolują już kosowscy gliniarze, ale nadal płaci się tam w serbskich dinarach.
Z kolei Kosowo prezydenta Hasima Thaçiego jest krajem niepodległym, ale nie do końca uznanym. Stworzył je Zachód, „w drodze wyjątku”, jak często mówią natowscy decydenci, bo generalnie, jak wiadomo, Zachód separatyzmów nie popiera. Nie tylko nie poparł oddzielających się od Ukrainy czy Gruzji regionów (a sterująca w dużym stopniu tym oddzielaniem Rosja powoływać się lubiła na kosowski precedens), ale także zachodnie instytucje nie powiedziały złego słowa Madrytowi, gdy ten zaczął ścigać zapowiadających oderwanie od Hiszpanii katalońskich przywódców.
Kosowo, jednostronnie ogłaszając secesję 10 lat temu, zasłużyło na status „wyjątku” z tego prostego powodu, że po krwawej wojnie i nienawiści, jaka zapanowała pomiędzy Albańczykami i Serbami, trudno było już sobie wyobrazić jego powrót pod władzę Belgradu.