O tym, że brexit przypominać będzie thriller, wiadomo było od początku. Ale na tydzień przed zaplanowanym na 18 października „decydującym” szczytem Unii w tej sprawie napięcie jest większe, niż można się było spodziewać. Premier Theresa May obroniła wprawdzie swoją pozycję na zakończonej w zeszłym tygodniu konwencji Partii Konserwatywnej. To dobra wiadomość, bo jej upadek, który już malował się na horyzoncie, spowodowałby kompletny chaos. Niemniej negocjacje między Londynem a Brukselą przypominają komedię pomyłek.
Kiedy premier May przedstawiła w lipcu koncyliacyjny (w jej rozumieniu) pomysł na to, jak w przyszłości można by ułożyć relacje między Unią a Wielką Brytanią, zakładała, że kraje UE przyjmą jej propozycję z uznaniem. Uprzejme uwagi, że tzw. plan Chequers nie ma szans realizacji, traktowała tylko jako punkt wyjścia do dalszych rozmów. Gdy na niedawnym spotkaniu w Salzburgu usłyszała wreszcie stanowcze „nie” dla sugestii, że Wielka Brytania mogłaby nadal uczestniczyć we wspólnym rynku towarów (ale bez dzielenia się swobodą przepływu kapitału, siły roboczej i usług) oraz pozostać częścią unii celnej z równoczesną swobodą zawierania umów handlowych, poczuła się nagle oszukana.
Ale Unia także nie doceniła determinacji Londynu. Bruksela liczyła na to, że wysyłane przez nią sygnały są dostatecznie jasne i Brytyjczycy się opamiętają. Unia z determinacją broni zasady niepodzielności czterech swobód, nie chce pozwolić Londynowi na żadne wyciąganie rodzynek z ciasta (czytaj: dostęp do korzyści z UE tam, gdzie Brytyjczykom się opłaca, a zamykanie się przed nią w innych obszarach) ani też na to, by wyjście z Unii było bezbolesne i gładkie. Skutek jest taki, że zegar tyka, 29 marca 2019 r. Brytyjczycy wychodzą z Unii, do porozumienia dalej niż bliżej, zaś jego brak oznaczać będzie fatalne skutki dla obu stron.