Nowe lotnisko w Stambule, uroczyście otwarte przez prezydenta Erdoğana w święto narodowe, przed niecałym miesiącem, rozkręca się bardzo powoli. Według obietnic ma zacząć działać pełną parą do końca roku. Wcześniej czeka operacja nieznana dotąd w dziejach cywilnej logistyki: w 45 godzin 15 tys. pojazdów i 5 tys. ciężarówek ma przeprowadzić na nowe lotnisko wszystko, co się da z dotychczasowego międzynarodowego lotniska Atatürka, oddalonego o 35 km. Nowe, budowane na 7,5 tys. ha, będzie największym w Europie i za 10 lat ma przyjmować 200 mln pasażerów. Kto bardziej niż dawny Konstantynopol nadaje się na wielkie międzynarodowe skrzyżowanie? Symbolem nowego projektu stała się wieża kontrolna w kształcie tulipana, historycznego symbolu tego magicznego miasta. Rzecz jasna taka inwestycja ma znaczenie ideologiczno-prestiżowe, czego nie kryje prezydent; spekuluje się zresztą, że prędzej czy później przybierze jego imię (a przy okazji wygumkuje się z historii Atatürka).
Lotnisko powstaje na północny zachód od miasta, na dawnych terenach kopalnianych i bagiennych, niedaleko od wybrzeża Morza Czarnego, stąd silne wiatry i trasa migracji ptaków, przed czym ostrzegali ekolodzy. Będzie tu dochodzić nowa linia metra, ale dopiero – według planów – pod koniec przyszłego roku. Pojawiły się opinie, że może lepiej z całą wielką przeprowadzką poczekać na wiosnę, na lepszą pogodę, ale czy prestiż na to pozwoli? Na razie w szaleńczym tempie, dzień i noc, pracuje tu 31 tys. robotników. We wrześniu z powodu warunków pracy doszło do fali strajków, były zwolnienia i aresztowania. Również koszty inwestycji muszą rosnąć szaleńczo, przy 24-proc. inflacji i podobnym spadku kursu liry do dolara. Ale ranga obiektu powinna rozwiązać wszystkie przyziemne kłopoty.