Stany Zjednoczone i Chiny robią przerwę w eskalowaniu wojny handlowej. To najbardziej konkretny rezultat szczytu w Buenos Aires, na którym spotkali się przywódcy grupy G20, skupiającej największe światowe gospodarki. Prezydent Donald Trump i przewodniczący Xi Jinping dali sobie 90 dni na ustalenie warunków dalszej wymiany handlowej. Do tanga trzeba partnera, a obaj chcieli wrócić do domu z jakimś sukcesem. Zwłaszcza Xi, będący pod presją chińskich przedsiębiorców, którzy odczuwają już wcześniejsze cła Trumpa i woleliby uniknąć kolejnego uderzenia lub je odroczyć. Z kolei Trumpa cisną ci amerykańscy biznesmeni, którym droższy import z Chin zjada zyski.
Rząd Trumpa wymaga więc, by Chińczycy otworzyli swój rynek dla zagranicznych firm, przestali je zmuszać do przekazywania technologii chińskim partnerom oraz zaniechali kradzieży własności intelektualnej i ataków hakerskich. Jeśli negocjacje zakończą się klapą (Chińczycy próbują unowocześnić swoją gospodarkę i nadal trzymać ją pod kloszem protekcjonizmu), to Ameryka pod koniec zimy znów zwiększy cła na chińskie towary, a obciążenia wzrosną z 10 do 25 proc. W takim przypadku Xi będzie musiał odpowiedzieć wetem za wet.
W teorii szczyty G20 są forum, gdzie czołówka państw rozwiniętych rozmawia z wiodącymi krajami rozwijającymi się o głównych problemach gospodarczych. G20 skupia dwie trzecie ludzkości i 85 proc. globalnego PKB. Ale zamiast atmosfery światowego zarządu gospodarczego przynosi emocje ringu zdominowanego przez dalekich od fair play brutali, udowadniających polityczną niemoc reszty.
Z jednej strony demokratyczni liderzy wzywają do przestrzegania zasad i poszanowania prawa międzynarodowego, jednocześnie bez żadnych warunków wstępnych z Putinem (nowa runda wojny na Ukrainie plus stare niezmazane grzechy) i saudyjskim księciem Mohamedem bin Salmanem (oskarżenie o zgładzenie krytycznego dziennikarza, rezydenta USA) siadają do śniadań i kolacji, stają z nimi do zdjęcia klasowego.