Hamburski „Der Spiegel” to legenda zachodnioniemieckiej demokracji. Wzorujący się na anglosaskiej szkole dziennikarstwa, wypracował specyficzny język oparty na szczegółowych faktach oraz wyrazistych, złośliwych puentach. Dumą magazynu była nieustraszona krytyka przekrętów i wynaturzeń władzy, poparta wnikliwym dziennikarstwem śledczym i drobiazgową dokumentacją (dwa działy zajmujące się sprawdzaniem szczegółów tekstów i ilustracji zatrudniały nawet po kilkadziesiąt osób).
Założyciel „Spiegla” Rudolf Augstein, były artylerzysta, uważał pismo za „działo szturmowe demokracji”. I rzeczywiście: jego aresztowanie w 1962 r. na polecenie ministra obrony za krytyczny tekst o Bundeswehrze wywołało falę demonstracji, która uchodzi za narodziny zachodnioniemieckiego społeczeństwa obywatelskiego, zrywającego z tradycją państwa zwierzchności. To była „pierwsza afera »Spiegla«” – heroiczny początek. Teraz jest druga – blamaż i rozwianie mitu.
33-letni Claas Relotius, absolwent renomowanej hamburskiej szkoły dziennikarstwa, był w „Spieglu” na stałe od niespełna dwóch lat. Przedtem – z wolnej stopy – pisywał do innych czołowych gazet: „Zeit”, „Welt”, „Süddeutsche”, „Tagesspiegel”. Miał świetny styl, przynosił wywiady z trudno dostępnymi osobami. Jeździł po świecie – Kuba, Irak, USA. Jego reportaże w „Spieglu” były sensacją, posypały się nagrody.
Upadek był nagły
Nakrył go starszy o 13 lat kolega, współautor reportażu z pogranicza amerykańsko-meksykańskiego. Właściwie się nie znali. Juan Moreno dokumentował falę uchodźców po stronie meksykańskiej, a Relotius – straż obywatelską po amerykańskiej.